W przerwie od mojej toczącej się co sobotę serii Przeoczone/Zapomniane Perły (gdzie pojawi się debiut Zero, będzie to tekst numer #39) – dostałem propozycję napisania recenzji jego najnowszego dzieła, nad którym pracował bardzo długo (na tle domyślnego procesu tworzenia LP, czyli około 4-6 miesięcy). Zanim przejdę do swoich wrażeń i wniosków z Dziennika Uczonych (tudzież Sawantów – wybitnie uzdolnionych osób z zaburzeniami rozwoju takimi jak spektrum zaburzeń autystycznych, co zazwyczaj idzie w parze z ich doskonałą pamięcią), niech wypowie się sam twórca, nadając nieco szerszego kontekstu:
Zero: Mam już tę płytę mocno za sobą i trudno mi dodać coś do jej „literalnej” treści – do tego, jak mówi sama z siebie. Był to dość osobliwy pomysł wpisania całości w koncept dada – to się nie udało – potem w koncept art-brut. Ostatecznie zostało art-brut, ale z konieczności na pewnym meta-poziomie, z dystansu, bo nie jestem twórcą tego nurtu i nie mam tej naturalności, jaką oni prezentują (zwykle z uwagi na zaburzenia natury mentalnej).
Zauroczyła mnie przede wszystkim ich kondycja, sytuacja kogoś wyrzuconego ze świata. Starałem się z tym maksymalnie utożsamić (poniekąd mam do tego prawo). Potem doszły inne figury, które naturalnie mi się z tym kojarzyły, obok „szaleństwa” także dzieciństwo – często przedłużane do absurdu w niedojrzałej wczesnej dorosłości – opętanie… ale również opętanie ideą, które tak charakterystyczne jest dla geniuszu. Ostatecznie pozwoliłem sobie na wiele tylko dzięki konwencji, może na zbyt wiele. Ale tak to właśnie sobie usprawiedliwiłem: infantylność, niekiedy kiczowatość, sięganie po środki przestarzałe i ze współczesnej perspektywy śmieszne (to akurat w moim repertuarze jest stały element) – jednocześnie nie odciążałem tego ironią, a nawet jeśli to w niewielkim stopniu.
Z pewnością w paru numerach udało się przećwiczyć nową taktykę narracyjną, jak np. w Janku… czy Nervalu; ogólnie starałem się ją trochę inaczej napisać i poniekąd się to udało. Jest raczej historią, a nie ciągiem referencji i rymowanych równoważników zdań – mimo że ta historia jest opowiedziana dziwacznie, na wzór twórczości art-brut, której elementy odnajduję w swoich własnych obsesjach: zbieractwie i kumulowaniu (dotyczącym informacji, treści), religijności, nastawieniu na kwestie, które być może nie interesują większości ludzi…
Okej, w takim razie moja optyka na Journal Des Savants:
Jest to zbiór taśm opowiadający o przeszłości i teraźniejszości autora, przeplatany wieloma skitami, które działają jak spoiwo dla cegieł. Sporo tu nostalgii, sztuki, brudu i smutku. Bity (jak można się spodziewać) odbiegają od wyznaczonych norm i nadają ton badtripu/zjazdu (szczególnie w TANGER-NOVA, niesamowity klip swoją drogą) i do tego są słyszalnie bardziej rozbudowane niż standardowe, działają na większej liczbie poziomów. Podczas cięższych perkusji i wykrzywionych sampli wyobraźnia miesza się ze wspomnieniami – tworząc nowe surrealistyczne obrazy.
Journal Des Savants to materiał różnorodny, z przeplatającymi się momentami agresji i ofensywy pomiędzy wycofaniem i zwątpieniem. W dwóch fragmentach pojawia się także spoken-word (To stary murek skit, SEN DZIECIĘCY), za co ode mnie plus. Dla równowagi minus za wersy bardziej śpiewane niż rapowane (np. refren w VIVIAN BOY, druga połowa 28.X.2014), które średnio mi pasują do barwy głosu Zero.
Złożoność linijek znów stoi na najwyższym poziomie, do czego już przyzwyczaił słuchaczy od debiutu. I pomimo pierwszej warstwy gdzie wszyscy możemy się zgodzić odnośnie do tematyki wyjściowej każdego z tekstów – im głębiej, tym więcej interpretacji. A to dla mnie na zawsze pozostanie największą zaletą rapu/poezji i zarazem najważniejszym elementem obu tych światów, które kilku ostatnich wariatów nadal próbuje ze sobą synkretycznie godzić. W rankingu dyskografii uplasowałbym Dzienniki na drugim miejscu, zaraz za wspomnianym debiutem do którego mam sentyment (do świeżości jaką wniósł na scenę podziemną). Na Nazca Lines i Étienne Gilson EP czegoś niesprecyzowanego mi brakowało, tak tutaj ten pierwiastek został w pełni dostarczony.
Uważam, że mamy tutaj największe repeat value przebijające nawet debiut – JAGUARY czy pierwsza połowa tracku PACZKA mają w sobie świetną synergię wokalu z bitem, która sprawiła że mam ochotę je odpalać ponownie i ponownie. Brak tu gościnnych zwrotek, co nie jest żadną wadą. To „one man show” i podróż przez swoją głowę która toczy się samotnie (podróż, chociaż głowa też). Nie będę zdradzał więcej, bo nieprzekonanych już bardziej nie przekonam.
Czy ten krążek zasługuje na stawianie go w jednym szeregu z kamieniami milowymi „lirycznego rapu” takimi jak Milczmen Screamdustry, dDekombinacja (kwestia sporna, imo najbardziej filozoficznie napisany album Kidda), Labirynt Babel (lub Wilk Chodnikowy, wybierz sobie) oraz z innej strony cała dyskografia Łony? To już musicie ocenić sami. Osobiście uważam, że grają w tej samej najwyższej lidze – tylko Journal Des Savants jest jeszcze rookie i musi je zweryfikować upływający czas. Polecam wszystkim fanom cięższej rozkminy, którym stwierdzenie „art-brut” przywodzi na myśl gatunek/rodzaj sztuki, a dopiero później album PRO8L3MU.
ZOBACZ TAKŻE NASZ WYWIAD: VKIE: „MUZA PEZETA NAUCZYŁA MNIE, ŻE W RAPIE TRZEBA BYĆ BEZPOŚREDNIM. NIE MA TUTAJ MIEJSCA NA MASKI, NA KREOWANIE POSTACI” — WYWIAD
Cała rapgra w jednym miejscu. Obserwuj nas także na – Google News.
fot.
Że tak powiem – dojebany materiał
Szacun dla Zero za to, co robi