Hall of fame czy house of pain, oto jest pytanie. Recenzujemy Fabijańskiego

Freak Fight

Nie ma drugiej płyty, na której raper przyzna się, że na Instagramie czuje się jak frajer, nie ma flow (to nie do końca prawda), a do tego pozwoli nazywać się wannabe. Nie ma drugiej takiej produkcji i drugiej takiej obsady, gdzie mogą się spotkać Dudek P56, Klarenz i L.U.C. Dlatego warto sprawdzić „Cukier” Fabijańskiego, bo zaspokaja głód albumu ryzykownego. I z jeszcze kilku powodów, o których poniżej.

ZOBACZ TAKŻE: MAMY PALUCHA, CHCEMY CAŁĄ RĘKĘ. RECENZJA NOWEJ PŁYTY SZEFA BOR

Najpierw coś ode mnie. Lubię postrzegać hip-hop jako zamkniętą społeczność, gdzie nie można dostać się ot tak. Taką, która cię wyśmieje i da ci popalić jeżeli będziesz próbować się wkupić, wejść do środka jako czyjeś plus jeden, pajacować. Ale też taką, która będzie sprawiedliwa i jeżeli zauważy, że jesteś zawzięty, w zgodzie ze sobą, a do tego pracowity, to dopuści cię do siebie. Ba, chyba najłatwiej przekonać ją z zaskoczenia.

Słyszałem po Skandalu, że Fabijański robi się lepszy, ale dalej trudno by mi było uwierzyć w to, że będę zmuszony go komplementować za wachlarz… nooo, może jeszcze nie styli, ale już dobrze wyćwiczonych patentów na gryzienie bitu. Za to, że gatunkowi, który umie zanudzić na śmierć jest w stanie przydać trochę szaleństwa, ale też nieco dawno utraconej powagi, ciut abstrakcji, podjąć próby konceptualizowania utworów, co dla dla młodych raperów okazuje się często za odważne albo zbyt nieopłacalne. A po „Cukrze” muszę to właśnie przyznać.

To nie tak, że kij został z tyłka Sebastiana wyjęty. Mam wrażenie, że zawsze tam będzie, że jest po prostu częścią tego artysty, który nawet drwiąc wydaje się pełen wewnętrznego napięcia. Ale warto odnotować, że tenże kij zdecydowanie zmiękł. Oczywiście Fabijański nie jest raperem naturalnym, ma za mikrofonem pulę zachowań afektowanych, używa czasem słów przebrzmiałych, dętych i nieadekwatnych. Pokazuje to „Narcys” i „Werter”, chyba nie do końca fortunne singlowe wybory. Pierwszy z kawałków to bardziej performance niż rap, cyrkowania tu za dużo i najmocniejszy w tym wszystkim wydaje się refren Roguca. Ten drugi to mulący, ubluesowiony, recytowany rap w sam raz na festiwal piosenki aktorskiej. Ale płyta ma inne wizytówki, na przykład autorioniczny, hiperprzebojowy „Szlagier” – leicutkie electro z piękną gitarą, cameo Sanah i zupełnie brawurowym występem Mariki. Czuć wtedy, że twórca złapał do siebie dystans, umie grać już tym swoim wewnętrznym paladynem, a trudny do wytrzymania spiżowy pomnik z Asfalt Records (pomysł na artystę był tam najgorszym z możliwych) poszedł w niepamięć.

Producent Ńemy jest właściwym człowiekiem, by umieć zarządzać artystą z zadęciem i nadmiarem ciśnienia.  Wydaje się, że może Fabijańskiego rozumieć. Sam jest trochę outsiderem, który – pomimo niekwestionowanych umiejętności, udziału w Młodych Wilkach i kontraktu w Prosto – nigdy nie był dopieszczony uwagą środowiska. Zżera go ambicja, jest z tych o których mówi się, że chcą aż za bardzo. W podkładach umie operować patosem, dobrze czuje się w tych bardziej teatralnych numerach, to ten typ, z którym możesz realizować odjechane wizje i niecodzienne pomysły. Ewidentnie nie potraktował Sebastiana jako dojnej, celebryckiej krowy, a wspólnej płyty w kategoriach chałtury.  Raczej jako partnera w rapie niecodziennym. Chemię najlepiej słychać po ńemych refrenach.

„Cukier” to zresztą dzieło zbiorowe, Fabijański jest niczym członek zespołu i bardzo dobrze. Trochę dlatego, że za wcześnie by wymagać od niego uciągnięcia całych płyt. Ale bardziej z jeszcze innego powodu – otóż gospodarz zaprasza świadomie, jest słyszalnie świadom dorobku swoich gości i nie tylko pozwala im wraz z Ńemym być w strefie ich komfortu, co dopasowuje się do stylów, wchodzi z nimi w reakcje. W „Zewie” obaj wydobywają z Guralem ten „paradoksalny ciemny blask” (klip podkreśla te role mrocznych rycerzy w ich Gotham), z Rahimem przechodzą we „Wrogu” na drugą stronę lustra, i to z kotem przy nodze. Czy to z deka makabryczny, opowiadany, liźnięty surrealizmem „Popcorn” z Penxem, czy „Idealista”, niemal manifest rapowany z Fu i Bilonem wjeżdżającym na te zduszone, ściśnięte perki i góralskie smyczki jak król – wszystko się zgadza.  

Nie chcę, żeby było tak, że chwalę Ńemego, który jest tu mistrzem poczynając od bębnów, przez dramaturgię i dynamikę całości i na szczegółach pracy wykończeniowej kończąc; że komplementuję gości (właściwie wszyscy się spisali, ale szczególna uwaga jeszcze na  rewelacyjne występy Abradaba i Pryksona Fiska) i właściwie wszystko poza rolą główną. „Bełkoty”, podzielone na wzór pezetowego „Retro”, to zwarte kompendium sebastianowego progresu. „Obruce Willis” to numer niepowtarzalny, zwłaszcza wizja obnażającego się Kaczyńskiego z trupimi oczami. To jest ten krawędziowy humor, którego rap potrzebuje. I to duży komplement dla Fabijańskiego, że jest rozpoznawalny, wyrazisty – niezależnie od tego, czy to ziemniaki obierane kutasem, czy rozsiadanie się w bezsensie; czy podwarszawskie kino Bristol, czy zajazd gdzieś między Paryżem a Nieporętem.

„Cukier” to nie jest płyta bardzo dobra, nie upchnę jej do pierwszej dychy półrocza – bez przesady. Trochę ponarzekałem na wstępie, dorzucę jeszcze, że słuchając rapera mam za często poczucie obcowania z gościem śmiejącym się z własnych dowcipów, że refren to nie teza rozprawki i lepiej darować sobie w nim treści w rodzaju „Jako idealista jestem skazany na konflikt” i że komunikatywność, przejrzystość frazy pozostawia jeszcze trochę do życzenia, trzeba nad tym pracować, bo audytorium może poczuć się bezbronne. Życzyłbym sobie też mniejszej liczby dwuminutowych utworów, przecież Ńemy umie dobrać cuty, umie w przejścia, w aranżację. Ale na tezę, że „Cukier” to płyta dobra zgadzam się w zupełności. I dodaję: potencjał jest na jeszcze więcej. Ten krążek to jak Fabijańskiego licencja na rap i zobowiązanie do traktowania go poważniej.  

Cała rapgra w jednym miejscu. Obserwuj nas także na – Google News.

fot. kadr z klipu

3 KOMENTARZE

  1. A papież Paweł VI zabawiał się z młodym księdzem Peatzem ( czytaj artykuł „Kuszenie w cieniu katedry” ) i się nie wstydził. Nawet święci mają pokusy.

    PS. To nie są jaja. A abp Paetz mi teraz macha z nieba i kibicuje z Matką Boską z którą popija drinki.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Napisz swój komentarz!
Podaj swoje imię

Nie ma drugiej płyty, na której raper przyzna się, że na Instagramie czuje się jak frajer, nie ma flow (to nie do końca prawda), a do tego pozwoli nazywać się wannabe. Nie ma drugiej takiej produkcji i drugiej takiej obsady, gdzie mogą się spotkać Dudek P56, Klarenz i L.U.C. Dlatego warto sprawdzić „Cukier” Fabijańskiego, bo zaspokaja głód albumu ryzykownego. I z jeszcze kilku powodów, o których poniżej.

ZOBACZ TAKŻE: MAMY PALUCHA, CHCEMY CAŁĄ RĘKĘ. RECENZJA NOWEJ PŁYTY SZEFA BOR

Najpierw coś ode mnie. Lubię postrzegać hip-hop jako zamkniętą społeczność, gdzie nie można dostać się ot tak. Taką, która cię wyśmieje i da ci popalić jeżeli będziesz próbować się wkupić, wejść do środka jako czyjeś plus jeden, pajacować. Ale też taką, która będzie sprawiedliwa i jeżeli zauważy, że jesteś zawzięty, w zgodzie ze sobą, a do tego pracowity, to dopuści cię do siebie. Ba, chyba najłatwiej przekonać ją z zaskoczenia.

Słyszałem po Skandalu, że Fabijański robi się lepszy, ale dalej trudno by mi było uwierzyć w to, że będę zmuszony go komplementować za wachlarz… nooo, może jeszcze nie styli, ale już dobrze wyćwiczonych patentów na gryzienie bitu. Za to, że gatunkowi, który umie zanudzić na śmierć jest w stanie przydać trochę szaleństwa, ale też nieco dawno utraconej powagi, ciut abstrakcji, podjąć próby konceptualizowania utworów, co dla dla młodych raperów okazuje się często za odważne albo zbyt nieopłacalne. A po „Cukrze” muszę to właśnie przyznać.

To nie tak, że kij został z tyłka Sebastiana wyjęty. Mam wrażenie, że zawsze tam będzie, że jest po prostu częścią tego artysty, który nawet drwiąc wydaje się pełen wewnętrznego napięcia. Ale warto odnotować, że tenże kij zdecydowanie zmiękł. Oczywiście Fabijański nie jest raperem naturalnym, ma za mikrofonem pulę zachowań afektowanych, używa czasem słów przebrzmiałych, dętych i nieadekwatnych. Pokazuje to „Narcys” i „Werter”, chyba nie do końca fortunne singlowe wybory. Pierwszy z kawałków to bardziej performance niż rap, cyrkowania tu za dużo i najmocniejszy w tym wszystkim wydaje się refren Roguca. Ten drugi to mulący, ubluesowiony, recytowany rap w sam raz na festiwal piosenki aktorskiej. Ale płyta ma inne wizytówki, na przykład autorioniczny, hiperprzebojowy „Szlagier” – leicutkie electro z piękną gitarą, cameo Sanah i zupełnie brawurowym występem Mariki. Czuć wtedy, że twórca złapał do siebie dystans, umie grać już tym swoim wewnętrznym paladynem, a trudny do wytrzymania spiżowy pomnik z Asfalt Records (pomysł na artystę był tam najgorszym z możliwych) poszedł w niepamięć.

Producent Ńemy jest właściwym człowiekiem, by umieć zarządzać artystą z zadęciem i nadmiarem ciśnienia.  Wydaje się, że może Fabijańskiego rozumieć. Sam jest trochę outsiderem, który – pomimo niekwestionowanych umiejętności, udziału w Młodych Wilkach i kontraktu w Prosto – nigdy nie był dopieszczony uwagą środowiska. Zżera go ambicja, jest z tych o których mówi się, że chcą aż za bardzo. W podkładach umie operować patosem, dobrze czuje się w tych bardziej teatralnych numerach, to ten typ, z którym możesz realizować odjechane wizje i niecodzienne pomysły. Ewidentnie nie potraktował Sebastiana jako dojnej, celebryckiej krowy, a wspólnej płyty w kategoriach chałtury.  Raczej jako partnera w rapie niecodziennym. Chemię najlepiej słychać po ńemych refrenach.

„Cukier” to zresztą dzieło zbiorowe, Fabijański jest niczym członek zespołu i bardzo dobrze. Trochę dlatego, że za wcześnie by wymagać od niego uciągnięcia całych płyt. Ale bardziej z jeszcze innego powodu – otóż gospodarz zaprasza świadomie, jest słyszalnie świadom dorobku swoich gości i nie tylko pozwala im wraz z Ńemym być w strefie ich komfortu, co dopasowuje się do stylów, wchodzi z nimi w reakcje. W „Zewie” obaj wydobywają z Guralem ten „paradoksalny ciemny blask” (klip podkreśla te role mrocznych rycerzy w ich Gotham), z Rahimem przechodzą we „Wrogu” na drugą stronę lustra, i to z kotem przy nodze. Czy to z deka makabryczny, opowiadany, liźnięty surrealizmem „Popcorn” z Penxem, czy „Idealista”, niemal manifest rapowany z Fu i Bilonem wjeżdżającym na te zduszone, ściśnięte perki i góralskie smyczki jak król – wszystko się zgadza.  

Nie chcę, żeby było tak, że chwalę Ńemego, który jest tu mistrzem poczynając od bębnów, przez dramaturgię i dynamikę całości i na szczegółach pracy wykończeniowej kończąc; że komplementuję gości (właściwie wszyscy się spisali, ale szczególna uwaga jeszcze na  rewelacyjne występy Abradaba i Pryksona Fiska) i właściwie wszystko poza rolą główną. „Bełkoty”, podzielone na wzór pezetowego „Retro”, to zwarte kompendium sebastianowego progresu. „Obruce Willis” to numer niepowtarzalny, zwłaszcza wizja obnażającego się Kaczyńskiego z trupimi oczami. To jest ten krawędziowy humor, którego rap potrzebuje. I to duży komplement dla Fabijańskiego, że jest rozpoznawalny, wyrazisty – niezależnie od tego, czy to ziemniaki obierane kutasem, czy rozsiadanie się w bezsensie; czy podwarszawskie kino Bristol, czy zajazd gdzieś między Paryżem a Nieporętem.

„Cukier” to nie jest płyta bardzo dobra, nie upchnę jej do pierwszej dychy półrocza – bez przesady. Trochę ponarzekałem na wstępie, dorzucę jeszcze, że słuchając rapera mam za często poczucie obcowania z gościem śmiejącym się z własnych dowcipów, że refren to nie teza rozprawki i lepiej darować sobie w nim treści w rodzaju „Jako idealista jestem skazany na konflikt” i że komunikatywność, przejrzystość frazy pozostawia jeszcze trochę do życzenia, trzeba nad tym pracować, bo audytorium może poczuć się bezbronne. Życzyłbym sobie też mniejszej liczby dwuminutowych utworów, przecież Ńemy umie dobrać cuty, umie w przejścia, w aranżację. Ale na tezę, że „Cukier” to płyta dobra zgadzam się w zupełności. I dodaję: potencjał jest na jeszcze więcej. Ten krążek to jak Fabijańskiego licencja na rap i zobowiązanie do traktowania go poważniej.  

Cała rapgra w jednym miejscu. Obserwuj nas także na – Google News.

fot. kadr z klipu

3 KOMENTARZE

  1. A papież Paweł VI zabawiał się z młodym księdzem Peatzem ( czytaj artykuł „Kuszenie w cieniu katedry” ) i się nie wstydził. Nawet święci mają pokusy.

    PS. To nie są jaja. A abp Paetz mi teraz macha z nieba i kibicuje z Matką Boską z którą popija drinki.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Napisz swój komentarz!
Podaj swoje imię