fot. kadr z klipu Intruz – Ciągle przegrywam
Czas nauczyć się słuchać i szanować raperów, którzy myślą inaczej niż my. Autentyzm twórcy nie polega na tym, że zrobi autentycznie wszystko, żeby stać się tą zupą pomidorową, co to ją każdy lubi.
Słuchajcie, jest sprawa. Tą sprawą jest raper, nazywa się Intruz. Intruz sporo przeżył, chce o tym opowiedzieć i umie opowiadać, co niestety jest tu cechą bardzo niewielu. Opowieści to sól hip-hopu. Czasem i pieprz hip-hopu, a nawet pieprzone jalapeño hip-hopu, gdy tylko wezmą się za nie tacy mistrzowie jak posługujący się angielskim akcentem, flegmatyczny Slick Rick, szalony, obdarzony abstrakcyjnym umysłem Kool Keith albo nasz żywcem wyjęty z zamroczonego miasta melin i ferajn Sokół. Historie powinny być w cenie, bo jak ktoś jest dobrym narratorem, to już nic innego za bardzo się nie liczy – skoro zostajesz wciągnięty w wir storytellingu, to nie zwracasz uwagi na to, że ktoś klei ci czasowniki, ma niewyszukane rymy, bywa niepoprawny językowo, flow i głos kogoś przypomina, a bit nie brzmi jakby wyszedł spod ręki Hit-Boy-a.
ZOBACZ TAKŻE: FLINTERRORYZM #3 – OLIWKA ROZSMAROWANA
Wspomniany Intruz wydał płytę w Step Records, ma swoją wcale niemałą publiczność, ale ja – jak każdy, któremu dziennikarstwo zainfekowało w swoim czasie głupią głowę – chciałbym, żeby miał również moją publiczność, kogoś do niego przekonać. Po to jesteśmy, zaś facet ma żar i autentyczność Pei, choć, przy całym szacunku do Ryszarda, poznaniak nigdy tak nie opowiadał. Za to opolanin podrzuca mi obrazki z Polski o której wiem, ale o której staram się nie myśleć za dużo, żeby spać z czystszym sumieniem. Łeb animuje mi te obrazki w filmy, od filmów cierpnie mi skóra jakby każdy piątek był trzynastego. Jaram się, dzielę się i co? I jeden lajk. Niewiele później było 150 pod jakimś oczywistym postem o tym, że Matczak umie rapować. Co jest?
No dobrze, sam zrzędzę w kółko o tym, że rap to federacja księstw, landów, zwał to jak zwał. I tak jak berlińczyk monachijczyka nie pokocha (a jeżeli wierzyć publikacjom, to i z tolerancją względem siebie bywa różnie), tak nie widzę powodu dla którego fani dajmy na to Kozy, Kizo, VNM-a i Wiśni Bakajoko mają się dogadać. Słuchają przecież zupełnie innej muzyki wrzuconej nieroztropnie do jednego wora, z którego nie idzie jej wyjąć, bo się zdążyła pozahaczać.
No ale przecież dociera do mnie z różnych stron, że rap ma nie być bananowy. Że to niedobrze, jak jest głosem grupy uprzywilejowanej. Że nieładne brać hajs od tych nieetycznych korporacji. Że to nie ma duszy, że liczy się P.R.A.W.D.A. Ma być real talk, z przeżycia, z ulicy, o smaku czaju i krwi lamusa. Już mniejsza o to, że ta ulica to od mnóstwa lat – wybaczcie warszawskie odniesienie – bardziej Mazowiecka i Mokotowska niż Stalowa, a krew lamusa gros raperów czuje wtedy, gdy za mocno przygryzie usta czytając Harry’ego Pottera. Nie jest żadną tajemnicą, że ceniony hardkorowy rap powstawał tu (między innymi) w wielopokojowym, profesorskim mieszkaniu na zielonym blokowisku albo po zajęciach w klasie wiolonczeli, gangstersko-erotyczne emanacje rodziły się w artystycznych domach, a ci wyzywający, wulgarni i niepokorni odnaleźli się po długich studiach jako prawnicy czy sprzedażowcy. Najgorsze, co czekało wielu z tych polskich Jayów-Z w wypadku klęski, to powrót na pełen garnuszek zatroskanych rodziców. Zostawmy lepiej ten temat, choć dobrze pamiętam jak poirytowani byli chłopaki z wałbrzyskiego Trzeciego Wymiaru, gdy do nich przyjechałem. Wałbrzych był wtedy naprawdę strasznym miastem i nie dziwne, że trudno im było usiedzieć spokojnie, jak słyszeli w ówczesnych nagraniach jak to ciężko i patologicznie jest w tej sztywniutkiej, prawilnej Warszawie.
Trzeciego Wymiaru nie ma, jest ten niebananowy Intruz i jego zakamarki zaczadzonej Polski, cięcie szkłem na żywca, szlugi jarane przed pierwszym wytryskiem, wiązka opalonych kabli w piecu kaflowym, na kurtce kłaki psa, a nie logo Moncler. On na nowej płycie nawet jeszcze nie zaczyna rapować, a już rzuca czymś pokroju „pokaż kota, który nie zamoczyłby ryja w deszczówce” i jest w tym więcej literatury i koloru niż…a zresztą, daruję sobie. Nikt tu nie chowa tych najtrudniejszych tematów za tak kreatywnymi metaforami jak te rozpięte na całe numery w „Chińczyku” i „Samosiołach”. Ale ty masz wywalone, co komu po Intruzie, to przecież jest ten od „narodowego flow” i „raperów polskich jak Helena”, z labelu Zbuka i Resta. Kopertowe dachy Opola są mało premium, to nie palma na rondzie De Gaulle’a. Intruz to ten oszołom z „Fuck system” Kalego i Majora, utworu, który tak lubisz komentować, chociaż nie wiesz tak naprawdę, co nawinął tam Intruz, co Dedis, co Dawid Obserwator. Nie odróżniasz ich od siebie i co gorsza napawa cię z tego powodu duma.
No dobra, ja też nie lubię tych rujnujących porządne numery przyśpiewek, odczapowego „na na na”, podganiania flow jak się sylaby nie zgodzą i słabych w przewadze bitów, nie bronię ani jechania od pedałów, ani agresywnego patriotyzmu, żenuje mnie kostium rapowego Jakuba Szeli. Ale o wiele bardziej żenuje mnie jednak założenie, że jak już pojawia się ten raper, który wychodzi z naznaczonego biedą oraz nałogami piekła, przechodzi przez rówieśnicze wykluczenie i napiętnowanie, a do tego ma siłę i chęć o tym opowiadać, to spełni wyśrubowane normy moralne i estetyczne kanapowców potrzebujących trochę prawdziwego życia na deser po ramenie. Jak się, kurwa, spowiadasz, to naprawdę gdzieś masz to, czy jest ładnie i gramatycznie. Powiedz temu, który trzęsie się w delirium pod trzepakiem, że jego historia jest kliszowa. No dalej. Każ zrezygnować młodemu twórcy z muzyki chłopaków, przy której udało mu się odczarować swoje życie.
O jejku, feminista i pierwszy piewca romantyzmu Bedoes jest sprzeczny w zeznaniach (to taki związek frazeologiczny, nie mówię, że gdziekolwiek zeznawał, zluzuj poślad), zafascynowany przemocą, konsumpcjonizmem i do tego seksistowski? JAK TO? Szpaku ma od cholery treści, które sprawiają, że jakoś niezręcznie namaścić go na adwokata strajku kobiet i rapera opozycyjnego? Doprawdy, co poniektórym idealistom irytacja związana z brakiem hajsu z koncertów i mniejszym hajsem z merchu pomylił się ze wzrostem świadomości. To tylko rap.
Raper, który przeszedł piekło, nie będzie adwokatem kobiet, bo jest z miejskiej, podmiejskiej czy cholera wie jakiej dżungli, gdzie jaskiniowym prawem zdobywa je najsilniejszy. Nie będzie nowoczesnym patriotą, który segreguje odpadki i sprząta po psie, za to może drzeć mordę, że jest białym, dumnym Polakiem, odpalać race i modlić się do Stocha, Lewandowskiego albo najmniej kulawego w jego lokalnej drużynie. Jego multi-kulti kończy się przy straganach z podróbkami. Ekologia kończy się wtedy, gdy on albo znajomy pracuje w tartaku, fabryce bądź kopalni. Maseczki? No nie wtedy, jak na tarczy nie możesz polegać, na tarczy możesz tylko wrócić. Fit? Bądź fit, spróbuj być fit po tym najtańszym żarciu z Biedry.
Mit założycielski rapu był taki, że cham w dresie może mówić innym jak jest i dotrzeć z tym wszędzie. W sumie dalej tak jest, ale chamstwo ma być bywałe i na czasie, dres powinien być markowy. U rapowych decydentów zadomowiła się pogarda i elitaryzm rodem ze świata polityki i nie mylmy jej z tym, żeby od rapujących oczekiwać umiejętności, bo to nie tym kluczem idzie. Dotrzeć wszędzie? No w sumie nie jest jak kiedyś, nie musisz się już podobać państwu dziennikarstwu. Rządzi algorytm, z tym, że algorytmowi trzeba pomóc. Te miliardy wyświetleń pobudzają wyobraźnię, rzadziej prowokują do pytań – na przykład o to, skąd się wzięły i dlaczego można je nabić z „dowolnego kraju, jaki sobie wymarzysz” za 13199, 98 zł za bańkę (już z podatkiem VAT). Ci, którzy tak wrzeszczą, że się nic w muzyce nie dzieje tylko tak mówią, zwykle są za leniwi, żeby znaleźć coś sami. Musi się im wyświetlić pod samym nosem.
I nagle okazuje się, że przydatny, a wręcz niezbędny jest menadżer, który wie z kim grać w piłkę i z kim pić wino. I PR-owiec, który po godzinach udaje pismaka na portalach. Masz odbierać telefon, składać życzenia na wallu i łazić tam, gdzie łaskawie zapraszają. Chcesz być na playlistach? Muzyka w sumie nie jest ważniejsza od wystarczająco fajnych butów i wystarczająco seksownej listy używek, bo ten miły gość z małej miejscowości, który ma na to wpływ, już jest od dawna zmanierowanym wielkomiejskim arbitrem elegancji. Dotarcie to często gra na tych warunkach. Szacunek tym, którzy nie chcą tak grać, hańba tym, którzy je narzucają.
Gdzie jest puenta? Będzie kilka, w promocji gratis. Pierwsza jest taka, że kiedy narzekasz na bananowców, rap uproduktowiony, za mądry, za grzeczny i za ładny, warto pomyśleć czy jesteś naprawdę gotów_owa na to, co mógłbyś_mogłabyś dostać w zamian. Druga dotyczy tego, że prościej zesrać się na to, co ci nie odpowiada, niż poszukać tego, co ci odpowiada. Trzeci to tak zwana wrażliwość deklaratywna, szacunek do biedy, który gwałtownie maleje, gdy ta śmierdzi obok ciebie w metrze albo klnie pod sklepem nocnym. A czwarta to wyjście poza własną strefę komfortu, co po prostu trzeba robić, żeby się rozwijać. Wrzuć rapera, który normalnie nigdy by ci nie trafił na słuchawki, spróbuj wejść w jego buty, przejąć jego oczy, spróbuj od razu go nie ocenić. To zaprocentuje.
Jeżeli ktoś po lekturze uważa, że potraktowałem Intruza jako pretekst do wywodu na temat roszczeniowości i braku empatii słuchacza czy mechanizmu działania branży, to ma rację – przepraszam, ale to felieton, nie recenzja. Natomiast jutro znowu wrzucam tego gościa na walla, a wy wiecie co z tym zrobić.
Nie zesraj się