Flinterroryzm #2 – Po uszy w sukcesie

Freak Fight

Świat jest zbudowany na paradoksach, a u nas królują one już naprawdę na całego. Piszę zdanie „Polski rap nigdy nie miał się tak dobrze i tak niedobrze jak teraz”, stawiam kropkę, a wy zastanawiacie się o co, do cholery, mi chodzi. Ano o to, że póki co znajdę w tym roku ze dwadzieścia co najmniej dobrych płyt i to świetny wynik, na oko pół-laika dla innych gatunków muzycznych niedostępny, a z dziesięć lat temu pewno i na rapowym poletku niewyobrażalny. Jeszcze w 2013 roku z tak zwanego braku laku w dyszce roku miałem producencką „Zarazę”. Ale teraz, przy tak rozpędzonej scenie, te dwie dyszki to nie będzie nawet dziesięć procent tego, co wypuszczono. Wyspę dobra oblewa ocean w najlepszym wypadku średniego.

Do tego mam poczucie – potwierdzone liczbami na streamingach – że przy całej bajecznie zróżnicowanej ofercie rapowej, odbiorcy grzecznie decydują się na węższy niż kiedykolwiek jej wycinek. Ten, który nie jest najlepszy jakościowo, nawet nie jest najciekawszy, co najwyżej okazuje się najnachalniej podsuwany (również przez algorytmy) i tak łatwo, że właściwie mimochodem przyswajany.

ZOBACZ TAKŻE: FLINTERRORYZM #1 – DREWNOFOBIA

Jako dziennikarz czuję się jak restaurator, który zastawia szwedzki stół wszystkim, co chcecie – od sushi, przez steki, po ratatouille – podczas gdy goście rzucają się masowo na cheeseburgera z frytkami. – Ej ty, chcesz posłuchać szczerej gadki o furach, używkach, hajsie, mieć modne bity, dobrych gości i mocne refreny? Rozumiem, tylko naprawdę możesz wybrać Jodę zamiast Kizownika – warknąłbym chętnie, jednak ludzi się na siłę nie uszczęśliwia. Dla mnie to jedynie przykrość, ale mam świadomość tego, jak muszą czuć się artyści widząc, że ktoś zgarnia ot tak, bez szczególnych kwalifikacji to, o co oni walczyli latami metodycznej, pewno nieraz i szesnastogodzinnej pracy, dokładnie takiej jak pan profesor przykazał. Uzasadnione pieczenie tyłka nie ułatwia otwartej głowy. Zwłaszcza że z tym otwieraniem łba to jak z otwieraniem nocnego na blokowisku, strach myśleć, kto tam będzie wpadać i jakie bydło robić w środku.

Nikt nie obiecywał w rapgrze sprawiedliwości. Nie ma jej przecież na Ziemi. W raporcie Oxfam (referowanym w publikacji Euractiv.pl) czytam, że 0,00002833 procent ludności planety dysponuje środkami większymi niż 60 procent jej mieszkańców. Forsal donosi za Bloombergiem, że w 2020 roku majątki najbogatszych wzrosły o 31 procent. Nie wiem, czy w polskim rapie jest jak z Polakami według Credit Suisse i dziesięć procent najbogatszych zgarnęło ponad połowę puli. Fascynuję się dźwiękami, nie cyferkami i pisaniem, nie liczeniem. Ale mam poczucie, że jest jeszcze gorzej niż w tych statystykach.

Wyświetlenia na streamingach

Patrzę sobie na YouTube na 55,4 mln. wyświetleń pod „Disneyem” Kizo, na 35,4 mln. pod „Bandytą” Sobla, na 18,3 mln. pod „La La la (oh oh)” Maty i White’a i powiedziałbym jak J. Cole Lil Pumpowi: „I must say, by your songs I’m unimpressed, hey / But I love to see a black man get paid”, gdzie oczywiście „czarnego” zamieniam w tekście na mordeczkę na rapie. Drugim okiem spoglądam na inny świat, w stronę kilku z moich ulubionych tegorocznych numerów: Żyto z Noonem „Mewa” – 95 tys. Koza x Kuba Więcek „Jarmusch” – 69 tys. Barto Katt „Nagi Lunch” – 16 tys.

I żeby nie było, ja rozumiem skalę swojej manipulacji, różnicę między alternatywnym rapem a „bengerami”, wiem, że przy „Mewie” i „Jarmuschu” dobrze rusza się głową, za to słabo dupą, zaś „Nagiego lunchu” nie włączysz na siłowni, bo cię sztangi zaczną gonić. Mimo wszystko spójrzcie jak skrajne inne są to liczby, jak inne rzędy cyfr. Przecież ci goście z moich przykładów to nie są jakieś wynalazki od czapy. Jeden z najświeższych głosów w hardkorowym nawijaniu i legenda produkcji hiphopowo-elektronicznej. Jeden z naszych najwybitniejszych młodych jazzmanów i Młody Wilk Popkillera chwalony od Wyborczej po Nową Muzykę. Współpracujący z ludźmi od JWP przez Guziora po Tymka, typ nominowany na PLHHMA do producenta roku. Do tego dwa z tych kawałków mają zjawiskowe teledyski. I co? I zainteresowanie, które nie tyle martwi, co uwłacza.

Rap to nie sport

Raperzy nie są na kursie kolizyjnym, rap to nie sport. Niby tak, jednak nie do końca. Trzeba mieszanki zacietrzewienia, rozedrgania i naiwności felietonisty Poptown, żeby nie zrozumieć, że tortu nie starczy dla wszystkich – w obsadzie festiwalu muzycznego zmieści się określona ilość ksywek, podobnie jak na playlistach portalów streamingowych, w harmonogramie labeli czy w ramówkach portali muzycznych. Twórcy walczą o naszą uwagę, o nasz skończony i co chwilę uszczuplany na inne sposoby czas. W redakcjach trwa walka o łamy, nierówna o tyle, że połapano się, że część petentów ma z czego i chce płacić za promocję, co zmniejsza szansę zajawkowiczów z garstką fanów, którzy bez blatowania się chcieliby newsa i uczciwą recenzję. To jednak inny temat. W każdym razie śmiało można zaryzykować tezę, że odgłosy siorbania chemicznego napoju z siedmioma łyżeczkami cukru zagłuszyły na przykład krzyki (tak upragnionego przez boomerskich publicystów) buntu na bardzo udanej płycie asthmy.

Tylko że asthma i tak ma zaplecze w postaci struktur Def Jam Recordings Poland, a więc koncernowego Universalu. Co ma powiedzieć taki aktywny jeszcze od lat 90. Majkel, koneser sprzeciwu, który końcem września wypuścił niezależnie nie mniej antysystemowe „No Future”? Produkowany przez Kebsa, porządny singiel „Rozwiązanie ostateczne” ma 7 tysięcy wyświetleń. Mata reklamujący fast food 922 tysiące, a nie rapuje tam (może i dobrze) ani słowa. Naprawdę chcecie, żeby weteran trzymał kciuki za żółtodzioba, za taką wizję rapu, za taki porządek? Zwłaszcza że to wszystko jest wrzucane do jednego worka, mierzona jedną miarą, nazywane tymi samymi słowami. Słuchaczom wpojono patologiczne równanie, że cyfry równa się zajebistość – im większy zatem jest sukces Maty, tym większa domniemana nieudolność Majkela.

ZOBACZ TAKŻE: BARTO KATT „YUPPIE”: KOT KACZYŃSKIEGO I TRAMWAJE PEŁNE TRUPÓW

I ten drugi będzie się co rusz musiał ludziom tłumaczyć z poczynań tego pierwszego, bo przecież obaj są raperami. Fun fact na marginesie: ja jeszcze całej płyty „No future” nie słyszałem, nie mam czasu, za to dużo mówię i piszę o Matczaku, pilnuję też tego, żeby mieć życie poza rapem. Fun Fact 2: Mata to naczelny straszak felietonu, ale choć wywaliłbym z jego drugiej płyty parę numerów, to jest to fajny krążek, tak gdzieś w górnych partiach środka stawki.”67-410” król i młody, weź dobrze wydaj ten kotleciarski hajs.

No właśnie, jest jeszcze jedna rzecz. Rap w dużej mierze bazował na utożsamieniu – chciano akcentować własną hiphopowość swoim zbiorem płyt, ubraniem, slangiem, mam też wrażenie, że ludzie jeździli na rapowe festiwale nie dla ich obsady, a przynajmniej nie tylko dla niej, również po to, żeby pobyć razem z sobie podobnymi. Ci, którzy rozumieli ten kulturowy kod, dekodowali ten matrix, czuli się elitarni. Republika rapowa, sama oczywiście podzielona na zestaw autonomicznych landów, utrzymywała relacje dyplomatyczne z innymi na własnych warunkach. Nie bez przyczyny dewiza „Inni niż wy/oni/inni” to punkt wspólny tekstów artystów tak różnych jak Eldo, Koldi, Avi, Trzeci Wymiar, Young Igi i Solar.

SPRAWDŹ RÓWNIEŻ: FILLOMATIC „LP” – FILOMACI KONTRA RAPERZY

I co z tego? To, że odbiorca, dla którego rap był czymś ponad zbiór głupich filmików i muzyczką tła nie będzie chciał być utożsamiany z tymi, którzy tak właśnie go widzą. Pierwsza fala odbiorców odpłynęła, gdy rap zrzucił szerokie spodnie i założył dresy. Następna po tym, jak hiphopolo pomogło uśmiercić drugi boom. Nie wszyscy przetrwali konwersję głównego rapowego nurtu w elektroniczny, śpiewany pop, choć część przekonała się ostatecznie choćby za sprawą asów pokroju Guziora. Każdy z tych odpływów był rekompensowany przypływami publiki mniej świadomej, osłuchanej, bardziej przypadkowej. Hece pod żółtymi łukami, hulanki do Bacardi i podrabiany Gucci rap na niemieckich patentach muszą wywoływać sprzeciw, mogą przelać czarę goryczy i skłonić do totalnej ucieczki w myśl „Weź mnie, ku*wa, z tym nijak nie łącz”. Mata może mieć to gdzieś, dla asthmy, Jody, Żyta, Majkela i im pokrewnych to słaba wiadomość.

Wszyscy zepchnięci na margines – a cały felieton był o tym, że jest ich bardzo dużo – nie mają interesu w pompowaniu bańki pod tytułem polski rap, w dalszej polaryzacji na hipergwiazdy i „nołnejmów”, z wszystkim, co po środku ograniczonym do minimum. Nie ma już rywalizacji – od zawsze motoru napędowego gatunku – na sprawiedliwych, przejrzystych zasadach. Nie ma bardzo twórczego napięcia między komercyjnym a niekomercyjnym, bo to starcie gołej dupy z batem, te światy się nie widzą. Również nie oczekuję, że kogoś skłonię, by samemu poszukał, rozejrzał się, zamiast rzucać się na pastwę algorytmu oraz płaconego i kamuflowanego promo, żeby rezultatem tego zmieniać superzarobionych w supersuperzarobionych; że sobie przebuduje bawialnię na świątynię.

Ale przydałoby się trochę empatii ukierunkowanej na to, że to, co dla jednych jest jak Dom Perignon, innym będzie smakować jak matcha latte z Maca. Ja mam nadzieję, że fortelem, brodząc po uszy w sukcesie, przemyciłem, chociaż kilka tropów. Mówiłem coś o paradoksach?

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Napisz swój komentarz!
Podaj swoje imię

Świat jest zbudowany na paradoksach, a u nas królują one już naprawdę na całego. Piszę zdanie „Polski rap nigdy nie miał się tak dobrze i tak niedobrze jak teraz”, stawiam kropkę, a wy zastanawiacie się o co, do cholery, mi chodzi. Ano o to, że póki co znajdę w tym roku ze dwadzieścia co najmniej dobrych płyt i to świetny wynik, na oko pół-laika dla innych gatunków muzycznych niedostępny, a z dziesięć lat temu pewno i na rapowym poletku niewyobrażalny. Jeszcze w 2013 roku z tak zwanego braku laku w dyszce roku miałem producencką „Zarazę”. Ale teraz, przy tak rozpędzonej scenie, te dwie dyszki to nie będzie nawet dziesięć procent tego, co wypuszczono. Wyspę dobra oblewa ocean w najlepszym wypadku średniego.

Do tego mam poczucie – potwierdzone liczbami na streamingach – że przy całej bajecznie zróżnicowanej ofercie rapowej, odbiorcy grzecznie decydują się na węższy niż kiedykolwiek jej wycinek. Ten, który nie jest najlepszy jakościowo, nawet nie jest najciekawszy, co najwyżej okazuje się najnachalniej podsuwany (również przez algorytmy) i tak łatwo, że właściwie mimochodem przyswajany.

ZOBACZ TAKŻE: FLINTERRORYZM #1 – DREWNOFOBIA

Jako dziennikarz czuję się jak restaurator, który zastawia szwedzki stół wszystkim, co chcecie – od sushi, przez steki, po ratatouille – podczas gdy goście rzucają się masowo na cheeseburgera z frytkami. – Ej ty, chcesz posłuchać szczerej gadki o furach, używkach, hajsie, mieć modne bity, dobrych gości i mocne refreny? Rozumiem, tylko naprawdę możesz wybrać Jodę zamiast Kizownika – warknąłbym chętnie, jednak ludzi się na siłę nie uszczęśliwia. Dla mnie to jedynie przykrość, ale mam świadomość tego, jak muszą czuć się artyści widząc, że ktoś zgarnia ot tak, bez szczególnych kwalifikacji to, o co oni walczyli latami metodycznej, pewno nieraz i szesnastogodzinnej pracy, dokładnie takiej jak pan profesor przykazał. Uzasadnione pieczenie tyłka nie ułatwia otwartej głowy. Zwłaszcza że z tym otwieraniem łba to jak z otwieraniem nocnego na blokowisku, strach myśleć, kto tam będzie wpadać i jakie bydło robić w środku.

Nikt nie obiecywał w rapgrze sprawiedliwości. Nie ma jej przecież na Ziemi. W raporcie Oxfam (referowanym w publikacji Euractiv.pl) czytam, że 0,00002833 procent ludności planety dysponuje środkami większymi niż 60 procent jej mieszkańców. Forsal donosi za Bloombergiem, że w 2020 roku majątki najbogatszych wzrosły o 31 procent. Nie wiem, czy w polskim rapie jest jak z Polakami według Credit Suisse i dziesięć procent najbogatszych zgarnęło ponad połowę puli. Fascynuję się dźwiękami, nie cyferkami i pisaniem, nie liczeniem. Ale mam poczucie, że jest jeszcze gorzej niż w tych statystykach.

Wyświetlenia na streamingach

Patrzę sobie na YouTube na 55,4 mln. wyświetleń pod „Disneyem” Kizo, na 35,4 mln. pod „Bandytą” Sobla, na 18,3 mln. pod „La La la (oh oh)” Maty i White’a i powiedziałbym jak J. Cole Lil Pumpowi: „I must say, by your songs I’m unimpressed, hey / But I love to see a black man get paid”, gdzie oczywiście „czarnego” zamieniam w tekście na mordeczkę na rapie. Drugim okiem spoglądam na inny świat, w stronę kilku z moich ulubionych tegorocznych numerów: Żyto z Noonem „Mewa” – 95 tys. Koza x Kuba Więcek „Jarmusch” – 69 tys. Barto Katt „Nagi Lunch” – 16 tys.

I żeby nie było, ja rozumiem skalę swojej manipulacji, różnicę między alternatywnym rapem a „bengerami”, wiem, że przy „Mewie” i „Jarmuschu” dobrze rusza się głową, za to słabo dupą, zaś „Nagiego lunchu” nie włączysz na siłowni, bo cię sztangi zaczną gonić. Mimo wszystko spójrzcie jak skrajne inne są to liczby, jak inne rzędy cyfr. Przecież ci goście z moich przykładów to nie są jakieś wynalazki od czapy. Jeden z najświeższych głosów w hardkorowym nawijaniu i legenda produkcji hiphopowo-elektronicznej. Jeden z naszych najwybitniejszych młodych jazzmanów i Młody Wilk Popkillera chwalony od Wyborczej po Nową Muzykę. Współpracujący z ludźmi od JWP przez Guziora po Tymka, typ nominowany na PLHHMA do producenta roku. Do tego dwa z tych kawałków mają zjawiskowe teledyski. I co? I zainteresowanie, które nie tyle martwi, co uwłacza.

Rap to nie sport

Raperzy nie są na kursie kolizyjnym, rap to nie sport. Niby tak, jednak nie do końca. Trzeba mieszanki zacietrzewienia, rozedrgania i naiwności felietonisty Poptown, żeby nie zrozumieć, że tortu nie starczy dla wszystkich – w obsadzie festiwalu muzycznego zmieści się określona ilość ksywek, podobnie jak na playlistach portalów streamingowych, w harmonogramie labeli czy w ramówkach portali muzycznych. Twórcy walczą o naszą uwagę, o nasz skończony i co chwilę uszczuplany na inne sposoby czas. W redakcjach trwa walka o łamy, nierówna o tyle, że połapano się, że część petentów ma z czego i chce płacić za promocję, co zmniejsza szansę zajawkowiczów z garstką fanów, którzy bez blatowania się chcieliby newsa i uczciwą recenzję. To jednak inny temat. W każdym razie śmiało można zaryzykować tezę, że odgłosy siorbania chemicznego napoju z siedmioma łyżeczkami cukru zagłuszyły na przykład krzyki (tak upragnionego przez boomerskich publicystów) buntu na bardzo udanej płycie asthmy.

Tylko że asthma i tak ma zaplecze w postaci struktur Def Jam Recordings Poland, a więc koncernowego Universalu. Co ma powiedzieć taki aktywny jeszcze od lat 90. Majkel, koneser sprzeciwu, który końcem września wypuścił niezależnie nie mniej antysystemowe „No Future”? Produkowany przez Kebsa, porządny singiel „Rozwiązanie ostateczne” ma 7 tysięcy wyświetleń. Mata reklamujący fast food 922 tysiące, a nie rapuje tam (może i dobrze) ani słowa. Naprawdę chcecie, żeby weteran trzymał kciuki za żółtodzioba, za taką wizję rapu, za taki porządek? Zwłaszcza że to wszystko jest wrzucane do jednego worka, mierzona jedną miarą, nazywane tymi samymi słowami. Słuchaczom wpojono patologiczne równanie, że cyfry równa się zajebistość – im większy zatem jest sukces Maty, tym większa domniemana nieudolność Majkela.

ZOBACZ TAKŻE: BARTO KATT „YUPPIE”: KOT KACZYŃSKIEGO I TRAMWAJE PEŁNE TRUPÓW

I ten drugi będzie się co rusz musiał ludziom tłumaczyć z poczynań tego pierwszego, bo przecież obaj są raperami. Fun fact na marginesie: ja jeszcze całej płyty „No future” nie słyszałem, nie mam czasu, za to dużo mówię i piszę o Matczaku, pilnuję też tego, żeby mieć życie poza rapem. Fun Fact 2: Mata to naczelny straszak felietonu, ale choć wywaliłbym z jego drugiej płyty parę numerów, to jest to fajny krążek, tak gdzieś w górnych partiach środka stawki.”67-410” król i młody, weź dobrze wydaj ten kotleciarski hajs.

No właśnie, jest jeszcze jedna rzecz. Rap w dużej mierze bazował na utożsamieniu – chciano akcentować własną hiphopowość swoim zbiorem płyt, ubraniem, slangiem, mam też wrażenie, że ludzie jeździli na rapowe festiwale nie dla ich obsady, a przynajmniej nie tylko dla niej, również po to, żeby pobyć razem z sobie podobnymi. Ci, którzy rozumieli ten kulturowy kod, dekodowali ten matrix, czuli się elitarni. Republika rapowa, sama oczywiście podzielona na zestaw autonomicznych landów, utrzymywała relacje dyplomatyczne z innymi na własnych warunkach. Nie bez przyczyny dewiza „Inni niż wy/oni/inni” to punkt wspólny tekstów artystów tak różnych jak Eldo, Koldi, Avi, Trzeci Wymiar, Young Igi i Solar.

SPRAWDŹ RÓWNIEŻ: FILLOMATIC „LP” – FILOMACI KONTRA RAPERZY

I co z tego? To, że odbiorca, dla którego rap był czymś ponad zbiór głupich filmików i muzyczką tła nie będzie chciał być utożsamiany z tymi, którzy tak właśnie go widzą. Pierwsza fala odbiorców odpłynęła, gdy rap zrzucił szerokie spodnie i założył dresy. Następna po tym, jak hiphopolo pomogło uśmiercić drugi boom. Nie wszyscy przetrwali konwersję głównego rapowego nurtu w elektroniczny, śpiewany pop, choć część przekonała się ostatecznie choćby za sprawą asów pokroju Guziora. Każdy z tych odpływów był rekompensowany przypływami publiki mniej świadomej, osłuchanej, bardziej przypadkowej. Hece pod żółtymi łukami, hulanki do Bacardi i podrabiany Gucci rap na niemieckich patentach muszą wywoływać sprzeciw, mogą przelać czarę goryczy i skłonić do totalnej ucieczki w myśl „Weź mnie, ku*wa, z tym nijak nie łącz”. Mata może mieć to gdzieś, dla asthmy, Jody, Żyta, Majkela i im pokrewnych to słaba wiadomość.

Wszyscy zepchnięci na margines – a cały felieton był o tym, że jest ich bardzo dużo – nie mają interesu w pompowaniu bańki pod tytułem polski rap, w dalszej polaryzacji na hipergwiazdy i „nołnejmów”, z wszystkim, co po środku ograniczonym do minimum. Nie ma już rywalizacji – od zawsze motoru napędowego gatunku – na sprawiedliwych, przejrzystych zasadach. Nie ma bardzo twórczego napięcia między komercyjnym a niekomercyjnym, bo to starcie gołej dupy z batem, te światy się nie widzą. Również nie oczekuję, że kogoś skłonię, by samemu poszukał, rozejrzał się, zamiast rzucać się na pastwę algorytmu oraz płaconego i kamuflowanego promo, żeby rezultatem tego zmieniać superzarobionych w supersuperzarobionych; że sobie przebuduje bawialnię na świątynię.

Ale przydałoby się trochę empatii ukierunkowanej na to, że to, co dla jednych jest jak Dom Perignon, innym będzie smakować jak matcha latte z Maca. Ja mam nadzieję, że fortelem, brodząc po uszy w sukcesie, przemyciłem, chociaż kilka tropów. Mówiłem coś o paradoksach?

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Napisz swój komentarz!
Podaj swoje imię