CZY „SBM FFESTIVAL VOL. 5” BYŁ UDANY?

Freak Fight

fot. ig. @placzabaw.nef

Już? Wszyscy odpoczęli? Wytrzeźwieliście? Emocje opadły? Myślę, że niedzielne popołudnie to idealny czas, by zrobić lekkie podsumowanie ostatniej, sporej imprezy ekipy SBM.

Samo wydarzenie odbyło się na Warszawskim Służewcu, tuż obok toru do wyścigów konnych. Impreza trwała dwa dni i przyciągnęła tysiące osób. Dobór miejsca w mojej opinii nie był taki zły, bo dojazd był dobry, sam obiekt ogrodzony drzewami, wszystko grało. Niestety z matką naturą nie wygramy i, mimo że deszcz nie padał wcale tak długo to i tak dał uczestnikom festiwalu możliwość wzięcia błotnej kąpieli.

ZOBACZ TAKŻE: „BURZA” OD SOKOŁA Z UDZIAŁEM ZIP SKŁADU

Przejdźmy jednak do samych artystów. Lineup jakoś mocno nie zaskoczył — oprócz członków SBM Label, na głównej scenie wystąpili Kukon, Malik z całą ekipą GM2L i największa niespodzianka… Quebonafide, który w mojej skromnej opinii zjadł (wiadomo czym) pierwszy dzień festiwalu. Kubuś jak to Kubuś zrobił show i pokazał kto tu jest szefem na scenie. Nie oznacza to oczywiście, że inni artyści jakoś mocno odstawali, wręcz przeciwnie większość zagrała naprawdę dobre koncerty.

fot. ig. @o.grzywaczz

Gołym okiem było widać, kto na scenie swoje już zagrał, a kogo czeka jeszcze długa droga. Co by nie mówić o Bedoesie, kontaktu z publiką i charyzmy na scenie nikt mu nie zabierze. Wspólnie z Whitem i całym ”gangiem” 2115 zrobili jeden z najlepszych koncertów na festiwalu i wyszedłem z niego obity i ledwo zipiący, a przy tym maksymalnie naładowany pozytywną energią. Jedynym szkopułem było usilne staranie się zrobić jakieś niewiarygodne rzeczy. Odczułem momentami, jakby Panowie chcieli zmusić publikę, żeby się dobrze bawiła, bo TO JEST ICH NAJLEPSZY KONCERT ŻYCIA.

fot. ig. @s_adowski

Gigantyczną zajawą był fakt pojawienia się na scenia Eisa, który wspólnie z Bedim zagrał numer Najlepsze dni. Mieliśmy również oświadczyny pary jednopłciowej, Borysa na motorze, oraz informacje o nadchodzącej płycie ekipy 2115, która jak sam Bedoes podkreślał „NA PEWNO NIE WYJDZIE”.

Wyróżnić trzeba również koncert Janusza Walczuka. Jakoś tak się złożyło, że to mój drugi koncert rapera w tym miesiącu i ponownie jestem pod ogromnym wrażeniem. Chłop nagrał jeden krążek, a na scenie radzi sobie lepiej niż nie jeden raper z wieloletnim stażem. Kontakt z publiką, przygotowanie, niewypadanie z bitu, wszystko było na naprawdę wysokim poziomie. Oczywiście trzeba pamiętać, że z samą muzyką, jak i koncertami mniejszą lub większą styczność miał od dłuższego czasu.

Obeszło się bez jakichś większych fuckupów… no może poza prowadzącym, który zajmował widowni czas pomiędzy koncertami. Nie radził sobie z publiką, a większość jego scenicznych gagów, zajeżdżało żenadą.

Lekkim problemem była również mała ilość czasu pomiędzy koncertami, odczuwalna głównie w drugi dzień imprezy. Brakowało czasu, żeby pójść spokojnie na piwko i uzupełnić baterię na kolejne koncerty.

Kolejną sprawą były częste omdlenia uczestników wydarzenia — ścisk, mało powietrza, głośna muzyka, no i mała ilość empatii dla ludzi stojących pod samą sceną. Odsuńcie się do tyłu, tu ludzie mdleją — niestety to zdanie było wypowiadane stanowczo za często, przez co, niektóre koncerty musiały być przerywane praktycznie po piosence, by pokazać ratownikom, gdzie znajduje się jakiś kłopot. Było to frustrujące zarówno dla artysty, jak i publiki.

Jedna rzecz, która momentami dość srogo podnosiła mi ciśnienie to ta cholerna nieumiejętność robienia pogo. Nie mówię tu o aspektach wielkościowych, bo to akurat robiło kolosalne wrażenie, a o dobieraniu utworu do sposobu jego celebracji. Szlag mnie trafiał jak do spokojnej piosenki, którą masz ochotę po prostu pośpiewać i pobujać do niej łapą, banda chłopów napier*ala cię łokciami po plecach. Żeby była jasność — sam uwielbiam pogo i energiczne spędzanie czasu na festiwalu, ale Panowie i Panie, róbmy to umiejętnie. Nie chodzi mi tylko i wyłącznie o ten konkretny festiwal, a ogólny, aktualny wygląd koncertów w Polsce. Nie zawsze chodzi o wzajemne skakanie w siebie.

Od razu lecę z lekką „rekompensatą”, ponieważ w sytuacji upadku, któregoś z uczestników na ziemie, momentalnie robiono wokół niego koło i podnoszono delikwenta z ziemi, by nic mu się nie stało.

No dobrze, a wiecie kim jest Nikodem? Nikodem to młody chłopak, który wszedł na scenę podczas koncertu Maty i wspólnie z raperem zaśpiewali kawałek „Kiss Cam”, skradając tym samym serce nie jednej dziewczyny na festiwalu. Stres? Panika? Nic z tych rzeczy, Nikodem wszedł na pełnym luzie, podziękował mamie i jak szef zaczął nawijać.

Plus należy się za około festiwalowe atrakcje, takie jak strefa gamingowa gdzie można było popykać w fifkę, czy strefa NOBOCOTO, gdzie mogłeś nawinąć na autotunie kawałki artystów z SBM.

Tak więc, czy polecam SBM FFestival? Stanowczo tak, naprawdę bawiłem się świetnie i mam nadzieję, że z roku na rok będzie to rosło. Do zobaczenia za rok!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Napisz swój komentarz!
Podaj swoje imię

fot. ig. @placzabaw.nef

Już? Wszyscy odpoczęli? Wytrzeźwieliście? Emocje opadły? Myślę, że niedzielne popołudnie to idealny czas, by zrobić lekkie podsumowanie ostatniej, sporej imprezy ekipy SBM.

Samo wydarzenie odbyło się na Warszawskim Służewcu, tuż obok toru do wyścigów konnych. Impreza trwała dwa dni i przyciągnęła tysiące osób. Dobór miejsca w mojej opinii nie był taki zły, bo dojazd był dobry, sam obiekt ogrodzony drzewami, wszystko grało. Niestety z matką naturą nie wygramy i, mimo że deszcz nie padał wcale tak długo to i tak dał uczestnikom festiwalu możliwość wzięcia błotnej kąpieli.

ZOBACZ TAKŻE: „BURZA” OD SOKOŁA Z UDZIAŁEM ZIP SKŁADU

Przejdźmy jednak do samych artystów. Lineup jakoś mocno nie zaskoczył — oprócz członków SBM Label, na głównej scenie wystąpili Kukon, Malik z całą ekipą GM2L i największa niespodzianka… Quebonafide, który w mojej skromnej opinii zjadł (wiadomo czym) pierwszy dzień festiwalu. Kubuś jak to Kubuś zrobił show i pokazał kto tu jest szefem na scenie. Nie oznacza to oczywiście, że inni artyści jakoś mocno odstawali, wręcz przeciwnie większość zagrała naprawdę dobre koncerty.

fot. ig. @o.grzywaczz

Gołym okiem było widać, kto na scenie swoje już zagrał, a kogo czeka jeszcze długa droga. Co by nie mówić o Bedoesie, kontaktu z publiką i charyzmy na scenie nikt mu nie zabierze. Wspólnie z Whitem i całym ”gangiem” 2115 zrobili jeden z najlepszych koncertów na festiwalu i wyszedłem z niego obity i ledwo zipiący, a przy tym maksymalnie naładowany pozytywną energią. Jedynym szkopułem było usilne staranie się zrobić jakieś niewiarygodne rzeczy. Odczułem momentami, jakby Panowie chcieli zmusić publikę, żeby się dobrze bawiła, bo TO JEST ICH NAJLEPSZY KONCERT ŻYCIA.

fot. ig. @s_adowski

Gigantyczną zajawą był fakt pojawienia się na scenia Eisa, który wspólnie z Bedim zagrał numer Najlepsze dni. Mieliśmy również oświadczyny pary jednopłciowej, Borysa na motorze, oraz informacje o nadchodzącej płycie ekipy 2115, która jak sam Bedoes podkreślał „NA PEWNO NIE WYJDZIE”.

Wyróżnić trzeba również koncert Janusza Walczuka. Jakoś tak się złożyło, że to mój drugi koncert rapera w tym miesiącu i ponownie jestem pod ogromnym wrażeniem. Chłop nagrał jeden krążek, a na scenie radzi sobie lepiej niż nie jeden raper z wieloletnim stażem. Kontakt z publiką, przygotowanie, niewypadanie z bitu, wszystko było na naprawdę wysokim poziomie. Oczywiście trzeba pamiętać, że z samą muzyką, jak i koncertami mniejszą lub większą styczność miał od dłuższego czasu.

Obeszło się bez jakichś większych fuckupów… no może poza prowadzącym, który zajmował widowni czas pomiędzy koncertami. Nie radził sobie z publiką, a większość jego scenicznych gagów, zajeżdżało żenadą.

Lekkim problemem była również mała ilość czasu pomiędzy koncertami, odczuwalna głównie w drugi dzień imprezy. Brakowało czasu, żeby pójść spokojnie na piwko i uzupełnić baterię na kolejne koncerty.

Kolejną sprawą były częste omdlenia uczestników wydarzenia — ścisk, mało powietrza, głośna muzyka, no i mała ilość empatii dla ludzi stojących pod samą sceną. Odsuńcie się do tyłu, tu ludzie mdleją — niestety to zdanie było wypowiadane stanowczo za często, przez co, niektóre koncerty musiały być przerywane praktycznie po piosence, by pokazać ratownikom, gdzie znajduje się jakiś kłopot. Było to frustrujące zarówno dla artysty, jak i publiki.

Jedna rzecz, która momentami dość srogo podnosiła mi ciśnienie to ta cholerna nieumiejętność robienia pogo. Nie mówię tu o aspektach wielkościowych, bo to akurat robiło kolosalne wrażenie, a o dobieraniu utworu do sposobu jego celebracji. Szlag mnie trafiał jak do spokojnej piosenki, którą masz ochotę po prostu pośpiewać i pobujać do niej łapą, banda chłopów napier*ala cię łokciami po plecach. Żeby była jasność — sam uwielbiam pogo i energiczne spędzanie czasu na festiwalu, ale Panowie i Panie, róbmy to umiejętnie. Nie chodzi mi tylko i wyłącznie o ten konkretny festiwal, a ogólny, aktualny wygląd koncertów w Polsce. Nie zawsze chodzi o wzajemne skakanie w siebie.

Od razu lecę z lekką „rekompensatą”, ponieważ w sytuacji upadku, któregoś z uczestników na ziemie, momentalnie robiono wokół niego koło i podnoszono delikwenta z ziemi, by nic mu się nie stało.

No dobrze, a wiecie kim jest Nikodem? Nikodem to młody chłopak, który wszedł na scenę podczas koncertu Maty i wspólnie z raperem zaśpiewali kawałek „Kiss Cam”, skradając tym samym serce nie jednej dziewczyny na festiwalu. Stres? Panika? Nic z tych rzeczy, Nikodem wszedł na pełnym luzie, podziękował mamie i jak szef zaczął nawijać.

Plus należy się za około festiwalowe atrakcje, takie jak strefa gamingowa gdzie można było popykać w fifkę, czy strefa NOBOCOTO, gdzie mogłeś nawinąć na autotunie kawałki artystów z SBM.

Tak więc, czy polecam SBM FFestival? Stanowczo tak, naprawdę bawiłem się świetnie i mam nadzieję, że z roku na rok będzie to rosło. Do zobaczenia za rok!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Napisz swój komentarz!
Podaj swoje imię