fot. Frank Ocean – Solo (2x) [Live at Flow] (13/08/17)
Rzadko kiedy biorę się za zagranicznych wykonawców. W zasadzie do tej pory zrobiłem to tylko dwukrotnie podczas mojej przygody z pisaniem o muzyce, ale wtedy zamysł moich tekstów był jeszcze inny. Wolę to zostawić lepiej obeznanym w temacie, a samemu skupić się na rodzimej scenie, ale dziś chciałbym zrobić wyjątek.
W życiu przesłuchałem tyle płyt i artystów, że ciężko mi odpowiadać na pytania tzw. niedzielnych słuchaczy, o moich ulubieńców, bo w końcu, „ja się coś tam znam, to może coś podpowiem”. Tyle tego było i jest, że czasem po latach, po odświeżeniu swojej starej playlisty, przypomina mi się jakiś kawałek, który mnie poruszył i którym się zachwycałem. Zresztą, wszystko w rapowym gatunku ciągle ewoluuje, pojawia się ktoś nowy, komu poświęcam swoją uwagę, co powoduje, że co parę miesięcy moja odpowiedź byłaby po prostu inna.
Myślę jednak, że mam taką małą i stałą listę ulubieńców, a jednym z nich jest Frank Ocean. Zawsze ciągnęło mnie do muzyków niedostępnych. Skromna ilość klipów, wywiadów i uboga dyskografia, która sprawia, że każdy pojedynczy singiel to naprawdę coś osobliwego. Jakby to powiedzieli fani Kaza Bałagane — to święto, tylko że akurat ten, mam wrażenie, wypuszcza nowy materiał średnio raz na kwartał, a ja kolejnych kawałków już nie odróżniam, więc co tu celebrować?
Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego fani są tak spragnieni nowego materiału od „swojego” rapera, gdy ten zrobił sobie roczną przerwę, a jak zrobi już dwa lata przerwy, to snują domysły, czy rzucił rap. Ja lubię czekać i zatęsknić, w międzyczasie wracając po raz setny do starej płyty i czerpiąc z niej taką samą przyjemność, jakbym słuchał jej pierwszy raz. Mimo że znam ją na pamięć, czuję się jak w bezpiecznej przystani i właśnie tam szukam schronienia przed masowymi, bezpłciowymi wydawnictwami, którymi atakują nas wytwórnie i raperzy w każdy piątek. Wiem, że rynek przyzwyczaja nas do przesytu, słuchacze i wytwórnie sami wywierają na artystach presję, żeby ci wydali 2-3 projekty w roku i wypuścili jak najwięcej klipów. Wtedy ciągle będą na ustach wszystkich, a dziś przecież tak łatwo być zapomnianym i tak trudno odbudować fanbase.
Aczkolwiek ile z tych albumów zostanie zapamiętanych na lata? Czy warto się tak wpasowywać w te zasady i przyłączyć do wyścigu? Jak się jest przeciętnym muzykiem to być może dawanie o sobie co chwila znać i maksymalne wykorzystywanie tymczasowego hype’u to dobre rozwiązanie. Jednak śmiem twierdzić, że jakby w pogoń za resztą ruszyli tacy Kendric Lamar i ASAP Rocky to nie byliby już w oczach słuchaczy tacy wyjątkowi. Postacie Eisa i Smarki Smarka nie byłyby w Polsce tak kultowe, gdyby ci zostali na scenie do dziś.
Gdybym umiał śpiewać jak Frank Ocean to bym śpiewał jak Frank Ocean
Dziś swoje 5. urodziny obchodzi „Blonde”, czyli na razie ostatnia płyta w dorobku Franka. Pół dekady, przez ten czas zdążyło się wybić kilku innych raperów, być może zdublowali dyskografię członka kolektywu OFWGKTA (o co nie jest tak trudno) i odeszli w zapomnienie. Tymczasem nie zapowiada się, że prędko otrzymamy nową płytę od kalifornijskiego artysty. Według ostatnich informacji zobaczymy go w headlinie Coachela w 2023 roku, więc być może nowości dostaniemy w okresie 2022-2023. 5 lat przerwy, zapowiada się więcej, a ja wciąż pamiętam i czekam, zresztą na pewno nie tylko ja.
Frank Ocean tworzy kawałki, które nie bardzo nadają się na single i na miano hitów sezonu. Za to, gdy włączamy płytę, pochłaniamy ją w od początku do końca i też w całości chcemy ją zapętlać. Jego debiut – „channel ORANGE” w Def Jam, był ogromnym sukcesem. Jest to jakiś dowód potwierdzający tę idealistyczną tezę, że muzyka broni się sama. Był oszczędny w singlach, nie pchał klipów na YouTube’a, materiał trwał ponad 55 minut, a wyświetlenia na Spotify robią wrażenie — ponad 535 mln odtworzeń samego „Thinkin Bout You”.
Tam też dostaliśmy kilka, subtelnych lovesongów, w których śpiewał o miłości do innego mężczyzny, a przy okazji opublikował otwarty list na Twitterze, w którym napisał o swojej orientacji. To był 2012 rok, więc decyzja o coming oucie w rapowym środowisku, które od zawsze było kojarzone z homofobicznymi tekstami i toksyczną męskością, było na pewno odważnym krokiem i jednym z pierwszych na taką skalę. Jak zareagowała na to scena i słuchacze? A no bardzo dobrze i teraz żaden raper-gej w USA nie musi się już ukrywać.
Pożegnanie z Def Jam i przejście na swoje
Frank Ocean był zobowiązany wydać w Def Jam dwie płyty. Po czterech latach od „channel ORANGE” przyszła pora na „Endless”. 19 sierpnia 2016 roku ukazał się wizualny album, który jest dość zapomniany, ale nic dziwnego, bo pojawił się on ekskluzywnie tylko w Apple Music. Był to celowy zabieg, który miał uwolnić Franka z kontraktu i pozwolić wyjść na niezależność. Zrobił to dzień później — 20 sierpnia, wydając danie główne, czyli „Blonde” w swojej jednoosobowej wytwórni Boys Don’t Cry. Płyta powtórzyła sukces debiutu, a autor muzyki zgarnął o wiele więcej pieniędzy ze streamingów, bo nie musiał już dzielić się nimi z panami z UMG. Legendarny label został przechytrzony i zmienił zasady swojej działalności — od teraz żadnych premier na wyłączność.
Z całego dorobku Franka, najwięcej czasu spędziłem przy „Blonde”. Ta płyta to przemyślane arcydzieło, bez zbędnych zapychaczy, każdy kawałek wynika z poprzedniego i jest potrzebny. Wszystkie piosenki zebrane razem tworzą podróż, która trwała lata. Mamy tu szukanie i znajdowanie miłości, jej utratę oraz chęć popełnienia samobójstwa. Jest dopracowana do granic możliwości. Zanim „White Ferrari” trafiło na płytę, Frank Ocean nagrał 50 wersji tego utworu, a ostateczną wybrał jego młodszy brat, z którym łączyła go bardzo bliska relacja. Niestety rok temu Ryan Breaux zginął w wypadku samochodowym.
Tak jak wspominałem, dziś właśnie ten krążek świętuje 5. urodziny, ja wracam do niego regularnie. Na następne wydawnictwo jeszcze sobie poczekam, ale ja już mam pewność, że jak wyjdzie, to będzie to rzecz dopieszczona od A do Z i zadowoli odbiorców na lata jak „channel ORANGE” czy „Blonde” właśnie.
Piszcie co chcecie, ale niezyjacy raperzy przewracają się w grobie tym bardziej nerwowo, że nawet ten „underground”, ich koledzy, którzy pluli na różne hip-hopolo i komerche wkleili się w to dość gładko i tyla w temacie