2021 w polskim rapie to nie jest 2019, gdzie Sokół i Bonson z Soulpete’em postanowili rzucić swoimi instant classics. Nie jest to też 2020, gdzie w samym styczniu mieliśmy trzy całkiem gorące debiuty. Tym razem wielkich płyt i wielkich odkryć właściwie brak. Co nie oznacza, że było źle – bez problemu wymienię ze dwadzieścia płyt więcej niż dobrych, takich na czwórkę z plusem u umiarkowanie wymagającego nauczyciela. Szkoda, że wiele z nich nie było w stanie wypłynąć. Również dlatego, że główny nurt niósł sporo śmiecia, ale to już inny temat. Dlatego będę rekomendować, nie zniechęcać. Przed wami dziesięć (no, jedenaście) najlepszych moim zdaniem polskich rapowych albumów. Jeżeli ktoś chciałby przekonać mnie, że bardziej lubię inne, to proszę bardzo.
ZOBACZ TAKŻE: FLINTERRORYZM #4 : LAJKA DAJ INTRUZOWI, SCHEMATEM POTRZĄŚNIJ
10. Sokół „NIC” i Kosi „IS.OK”
Weteranów łączy coś więcej niż wspólny numer ponad dwadzieścia lat temu, rodzinne miasto, późne solowe debiuty i krótkie tytuły pisane wielkimi literami. Obaj opierają się czasowi – Sokół po ojcowsku określił w singlu Kosiego mianem „zaprawionego dzieciaka”. Nikt z panów nie stroni od intensywnego życia, które przekłada się szczęśliwie na intensywny rap. Obaj mają jeden z lepszych przeglądów bitów w branży i nie stronią od wyborów nieoczywistych. W końcu jeden i drugi poradzą sobie ze słowem. Podczas gdy Wojtek wyspecjalizował się w gorzkiej, plastycznej narracji wspominkowej, Isok poszedł w słowne gry wchodząc w nich na poziom rezerwowany dla Bisza czy Dwóch Sławów. Ale to nie znaczy, że jeden dobrze nie złoży, a drugi fajnie nie opowie. „NIC” i „IS.OK” to uniwersalne, dopieszczone, wyselekcjonowane superprodukcje za nic mające sobie podziały na style i szkoły.
9. Bisz x Kosa „Blady król”
Podoba mi się nonszalancja z jaką Bisz przypomina o tym, że jest ścisłą czołówką polskiego rapu. W 2017 wpadł do Ńemego i nawinął zwrotkę roku, w 2021 wpadł do Procenta z Łysonżim i nawinął zwrotkę roku. Facet może wszystko, a jednak chce się poważnie zastanawiać właśnie nad tym, od czego artyści i słuchacze uciekają, gdzie pieprz rośnie. Staje się łatwym celem będąc żarliwym, lirycznym, śmiertelnie serio, uskuteczniając bojaźń i drżenie tam, gdzie o sens życia pyta się wyłącznie ironicznie. Egzy-ste-ncja… chuj, za długie, nie doczytasz. Ale uważnie słuchając – najlepiej wersji premium, gdzie egzaltowane interludia tyle denerwują, co dobrze tłumaczą koncept – dowiesz się wiele na temat życia po „Wilku Chodnikowym”, bo dobrze słychać wycie i dochodzi spoza watahy. Zamysł jedno, jest jeszcze ładna, nienarzucająca się produkcja Kosy, która ściśle koresponduje z tym, co raper ma do pokazania i dyskretnie podbija go, zamiast próbować kraść mu uwagę.
8. asthma x Młody „Manifest”
Bielsko-Biała jako jeden z najprężniejszych ośrodków rapowych w 2021 roku? Nigdy bym w to nie uwierzył, gdyby ksywki i stojące za nimi dokonania nie mówiły same za siebie: Floral Bugs, Bober, Młody Sayian zwyciężający Rap Cup Battle, 4Money, URE… A i tak wyliczankę należy zacząć od asthmy, który artystyczne wysublimowanie połączył z punkowym buntem tak, że natychmiast trafił na pokład Def Jamu, przebierając przy tym w propozycjach. Klasyczna, ale nie ortodoksyjna produkcja Młodego nie tylko nijak rapera nie ograniczyła – ona wręcz sprawiła, że ołowiane kulki stały się pociskami. Sam zaś asthma jest tym synem, którego każdy rodzic wychowany na Kryzysie, Izreaelu, Moleście i Rage Against The Machine chciałby mieć. Wreszcie ten aktywistyczny zapał nie wydaje się naiwną albo cyniczną pozą. I wreszcie jest czym kneblować boomerskich publicystów.
7. Koza x Kuba Więcek „Niebo nad Berlinem”
Cudowne dziecko jazzu i irytujący rapowy bachor stoją na granicy stref komfortu swoich odbiorców i nie zawracają? Graj, muzyko! Fraza Kozy przynosi natręctwo skojarzeń, otwiera mnóstwo ślepych korytarzy, mieści się gdzieś między popisywaniem się przed starszymi przy stole, spowiedzią po kwasie i klasyczną poezją. To mega odświeżające, zwłaszcza, że zdarzają się wielkie momenty, a to, jak twórca wygrzebuje się z gruzów życia osobistego, jest ciekawe – tak po pudelkowemu, choć nie tylko. Produkcja Więcka to chybił-trafił osłuchanego z kilkoma dekadami muzyka, któremu żaden bitmejker nie powiedział, czego nie wolno, a czego nie wypada. Kuba zwykle trafia. Berlin zrobił z chemii producent-raper chemię z Niemiec, więc tłuszczu nie oczekujcie, będzie za to trochę piany. No i ile mamy w polskiej muzyce miejskiej płyt autentycznie fascynujących, wielorazowych, nieoczywistych? No właśnie.
6. Barto Katt „Yuppie”
Travisów Scottów mamy nad Wisłą tylu, że nawet Taco Hemingway zauważył. Paru typów brzmi u nas jakby jazdy na bicie uczyło się u Young Thuga (a potem oblało egzamin). Jest polska wersja PNL, polskie 187 Strassenbande (haha), polski Sfera Ebbasta, no szkoda pisać. Gorzej z niepowierzchownym czerpaniem z Danny’ego Browna, z BROCKHAMPTON, z Tylera, z Kanye. Eklektyzm niebezpieczny i abstrakcyjny to nisza. A Barto Katt jest tu ze świata, gdzie komercja nie wyklucza się z eksperymentem, brud z brokatem, klocki bierze się z różnych pudełek i nie płacze jak idealnie nie pasują. Droga nieliniowych skojarzeń słowno-muzycznych, komponowania intuicyjnego i nieoczywistego to przyszłość, niepisana dzieciom w samochodach. Zapamiętajmy jak pięknie zataczał się nią taki jeden, który nawet dobrze nie umie wymówić własnej ksywki.
5. Rau Performance „Mieszane uczucia”
Rau przypomina mi Woody’ego Allena. Co prawda nie wychował go Nowy Jork, jednak na poły szemrana i snobistyczna Warszawa wydaje się dobrym substytutem. Twórca, podobnie jak amerykański reżyser, jest chodzącym kompendium fobii, neuroz i zaburzeń. Ma niemałe ego, niemniej w pastwieniu się nad ludźmi nie wyklucza własnej osoby, o nie. Co więcej, wywleka na zewnątrz rzeczy, których inni wstydzą się przed samymi sobą. Mówi o nich spokojnie, precyzyjnie. Co rusz podpiera się wrednym poczuciem humoru, świadectwami ostentacyjnie szerokich horyzontów. Allen sięgał m.in. po kryminał, SF, musical i oczywiście komedię. Rau sięga po techno, surf rocka, etno i rzecz jasna rap, traktowany czasem ambicjonalnie. Nie bójcie się, „Mieszane uczucia” to nie jest żadne alternatywne dziwadło, to elegancko zszyty, kolorowy i przystępny, brawurowo wyprodukowany concept album, gdzie od traumy do virala jeden krok.
4. Kaz Bałagane „Cock.0z mixtape”
Nauczyłeś się przeklinać? Kaz nauczył innych nowego języka, choć dopiero teraz posługuje się nim tak, że może napisać w nim egzamin dojrzałości. Nie chodzi o to, że przestał być pyskatym, wulgarnym mizantropem. Kaz to Kaz, nie zostawił jaj w wytłaczankach ze studyjnych kanciap, rola ojca, poważnego biznesmena, dysponenta ogromnego fanbase’u go nie przytłoczyła. Wręcz pomogła, bo jest celniejszy, bardziej komunikatywny, z lepszym uchem do bitów. Królewskie bangery z krawędziowym humorem łączą się z coraz częstszym wychodzeniem z roli buca z półświatka, a wtedy procentuje wcześniejsze, oszczędne zarządzanie emocjami. Nasz narodowy trap opalonych chamów, kombinatorów z sercem złotych jak łańcuch pachnie strogonowem, parafiną oraz mirabelkami. Ziomalski nie tylko z nazwy. I wspaniale.
3. Szczyl „Polska Floryda”
Debiutant z Gdyni przypomniał o jednej ważnej rzeczy. Twórcą jesteś później. Najpierw warto być… nie, nie memem, przykro patrzeć jak się hip-hop w 2021 roku dał wyhulać. Warto być człowiekiem, postacią za którą idzie wizerunek, styl życia, a przede wszystkim język, wrażliwość i system wartości. Szczyl sprawia wrażenie gościa, który nigdy się nie spieszy, nie chce nikomu imponować komplikując proste sensy, dobrym smakiem wykazuje się odruchowo. Flegamtyczny, uśmiechnięty rudy dryblas z producenckim zapleczem fantastycznych nolyrics może robić Kalifornię, Nowy Jork a la Tribe, zimną falę i radiowy pop, przy tym zawsze będzie to organiczna muzyka Szczyla. Drugie miejsce w plebiscycie Gazety Wyborczej i zwycięstwo w zestawieniu dziennikarzy Interii nie wzięło się znikąd. Brawa tym większe, że raperom tak bezpretensjonalnym i nieprzekombinowanym rzadko udaje się dotrzeć ze swoją muzyką na zewnątrz.
2. Joda – „Niepewne jutro”
Zwykle dzika charyzma, taka, która przepchnie cię barem w tłumie i wejdzie ci do mieszkania z buta właściwa jest osiedlowym ogrom, półgłówkom. Joda myśli sporo i szybko. Empatia nie czyni go zniewieściałym, ucho do refrenu popowym, uliczny sznyt – prymitywnym. Tak dobrej płyty jak „Niepewne jutro” jeszcze nie miał, twarde i skuteczne bangery pozwalają urwać ryja, przy tym coś poczuć i w coś uwierzyć. Kiedy usłyszałem Jodowskiego na drugim mixtapie’ie De Nekst Best, gdzie rapuje między donGURALesko a Kabe, pomyślałem, że to wręcz symboliczne, bo mógłby być wypadkową jednego i drugiego. To też samcza emanacja, taki Kizo i Major SPZ, który bardzo dobrze umie rapować i za którego (prawie;)) nigdy nie trzeba się wstydzić.
1.Ero – „Eroizm”
Czystość formy. Żywe, pastelowe kolory. Prostota, naturalność, wyrazistość. Łatwość łączenia stylów. Przepisałem te sformułowania z charakterystyki skandynawskiego designu. Pasują też do Ero. Z jedną różnicą – szafkę IKEA skręcisz sobie sam z dostarczonych elementów. Ero zaś łączy ogólnodostępne elementy tak, że powstaje z tego nowa jakość. Na kartce wiele wersów wydaje się lepszych od tych rzucanych przez warszawiaka, ale kiedy przestajesz czytać, a zaczynasz słuchać, to wrażenie natychmiast mija. Jego flow jest jak skrecz Premiera, zawsze w punkt. Wybrane bity mają certyfikat jakości JWP. Przechwałki brzmią jak fakty. Styl wyrasta z osobowości i dorobku jak szpony z Wolverine’a, właściciel nie musi po niego sięgać, dobywać go, tylko „snikt!” i już pocięte. Możesz iść spać, „Eroizm” trzyma poziom obiecany przez single, listę gości i pozycję autora.