Rok 2020 był rokiem wielkich powrotów na polskiej scenie rapowej. Mógłbym zacząć ten tekst od wstępu rodem z filmów akcji bądź też science-fiction, w których to lektor rozpoczyna seans od słynnego „zaczęło się niewinnie” – tutaj niestety tak nie będzie (choć powstałby z tego zapewne ciekawy wątek fabularny), już w lutym bowiem Polska dostaje potężne dwie bomby w postaci powrotu Białasa i Quebonafide. O ile ten pierwszy publikuje do sieci całe EP za jednym zamachem, tak kampania marketingowa albumu „Romantic Psycho” dopiero zapuszcza swoje korzenie w postaci pojedynczego singla, który kilka miesięcy później przeistoczy się w promocję jak dotąd obcą na polskie możliwości wydawnicze. Wraca Queba, Białas, PRO8L3M, Taco, Guzior – czy 2020 mógłby być lepszy? Jasne, że tak, o ile powyższą listę polskich comeback’ów 2020 roku uzupełniłby Kuban z nowym wydawnictwem. Niestety, ale tak się nie stało.
ZOBACZ TAKŻE: UHURU – TEGO BRAKUJE MI NA POLSKIEJ SCENIE
Wyobraź sobie, że zapadasz w głęboki sen na rok. Budzisz się pod koniec 2020, nie mając bladego pojęcia, co stało się przez ten długi czas w Polsce i na świecie. Nie będziemy lamentować nad tym, jak bardzo niezrozumiała jest dla Ciebie pandemia koronawirusa, płonące lasy w Australii czy wygrana Prawa i Sprawiedliwości w wyborach, przejdźmy do aspektu, który dotyczy niniejszy felieton – muzyki. Sprawdzasz swoją ulubioną platformę streamingową lub YouTube’a i widzisz powrót raperów, którzy skupieni w jedną grupę mogliby stać się kolejnym pomysłem na nową część Avengersów. Jesteś w szoku, ile dobrej muzyki otrzymał polski rap przez twój rok nieobecności. Zaczynasz myśleć przyszłościowo, wyobrażając sobie ile tripów, melanży i świetnych chwil przeżyjesz w ramionach tych topowych albumów.
Mija kilka miesięcy i co? I ch*j – nie słuchasz 80% wymienionych wyżej płyt. Dlaczego? Nie wiesz sam.
Powyższy przypadek jest zmorą w obecnych czasach, która dotyka coraz większej ilości słuchaczy w Polsce – albumy, pomimo swojej świetnej jakości (muzycznej, jak i promocyjnej), nudzą nam się zdecydowanie szybciej, niż w przypadku krążków wydanych w latach 2013-2017. Ten felieton nie został stworzony w celu znalezienia dokładnej przyczyny przemijającego zainteresowania wydawanymi obecnie albumami, ale z pewnością postaram się wspomnieć o czynnikach, które mogą w większym lub mniejszym stopniu wpływać na nasze nastroje dotyczące nowych produkcji.
Czym był polski rap w 2013-2017 a czym jest teraz?
Wróćmy do 2013-2017 z perspektywy mojej… 15-19 letniej wówczas osoby. Z czym kojarzy mi się 2013-2017 rok? Z totalną rewolucją w środowisku hip-hopowym. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że było to pewnego rodzaju wyjście z muzycznego PRL-u, który wówczas charakteryzował się swoim szorstkim, trueschoolowym klimatem. 2013-2017 to antonim ówczesnej polskiej kultury hip-hop.
Quebonafide, WacToja, Żabson, Kuba Knap, Kuban, Bedoes, Alcomindz, Gedz, Tede, Guzior, Szesnasty, Kartky, 2sty, Sarius, Dwa Sławy, Solar/Białas, Tomb, Rasmentalism, Otsochodzi, Gang Albanii, Eripe, BRO, Kaz Bałagane, Filipek, Taco Hemingway, Leh, PRO8L3M, Mobbyn – to tylko garstka raperów i składów, które przyczyniły się do nowoszkolnej rewolucji. Rewolucji, która na zawsze zmieniła losy polskiej sceny rapowej.
Czym charakteryzowali się wyżej wymienieni artyści? Przede wszystkim świeżością. Gdy po raz pierwszy natrafiłeś na, chociażby 1/3 wymienionych przeze mnie artystów odczuwałeś wrażenie znalezienia skarbu, który będzie towarzyszył Ci przez długie lata twojej muzycznej hip-hopowej pasji. W tamtych czasach ówcześni freshmani charakteryzowali się wyjściem poza strefę dotychczasowego rapowego komfortu, opierającym w głównej mierze na podobnych schematach, które w tamtych latach były powtarzane w naszym środowisku do znudzenia (tj. ulica, szacunek, stilo, storytelling). Nowa fala w niektórych przypadkach może nie miała zbyt wiele do przekazania lirycznie, jednak od strony brzmieniowej prezentowała się na całkowicie nieznanym dotąd poziomie, który przez długi czas nie miał prawa bytu w Polsce. Brzmienie, flow, bragga, innowacyjność – to tylko kilka cech, którymi charakteryzowali się artyści nowej szkoły. Po raz pierwszy od lat słuchacze polskiego hip-hopu zrozumieli, że rap to nie tylko przekaz, ale również brzmienie i dobra zabawa, która w tamtych czasach zaczęła emanować, w co drugim utworze młodego, newschoolowego artysty.
To były piękne czasy. Wszystko było świeże, inne, ciekawe, wprawiające w zachwyt. Na polski rynek mainstreamowy wkraczały nowe wytwórnie jak chociażby QueQuality czy SBM LABEL. Z miesiąca na miesiąc byliśmy bombardowani nowymi ksywami (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). To nie były czasy, kiedy z dnia na dzień ukazywało się 20 premier singli, 10 premier albumów, 30 zapowiedzi preorderów – wszystko było wyważone, prezentowane ze stoickim spokojem, bez przesadnej pogoni za wygryzieniem z algorytmu rywalizującego w ten sam dzień rapera. Przeciętny słuchacz uczęszczający do gimbazy mógł bez problemu wyłączyć telefon na 8 godzin lekcyjnych, wrócić do domu, zjeść obiad, odrobić lekcję i przerobić „muzyczną” prasę w kilkadziesiąt minut. Wszystko było serwowane z umiarem, a socialmedia, takie jak Instagram i Snapchat dopiero zaczynały swoją przygodę związaną z marketingiem i promocją artystów. Albumy z tamtego okresu były katowane latami, a wiele z nich do dziś generuje imponujące wyświetlenia na różnych platformach streamingowych. To były albumy na lata, nie na lato. Słuchacze byli głodni nowości, które w dniu premiery zostawały z nami na bardzo długi okres. Wszystko było ponadczasowym rarytasem serwowanym spontanicznie. Efektem tej muzycznej spontaniczności byli raperzy, którzy stali się kamieniem milowym newschoolu i trapu w Polsce. Warto podkreślić, że albumy w tamtych czasach były bardzo spójne, a ich wykonawcy poświęcali każdemu numerowi taką samą uwagę (czy to od strony studyjnej, czy też promocyjnej). Kiedy twój ulubiony raper wypuścił już długo wyczekiwany album, w odsłuchu natrafiałeś na 12 równych sobie numerów. Dziś jest nieco inaczej, często spośród całego albumu znajdujemy jedynie 70% utworów, które trafią do naszej playlisty. Oczywiście nie jest tak w przypadku każdego krążka, ale w głównej mierze niestety tak to się kończy.
Kolejnym ważnym aspektem jest zwiększony kontakt z fanami poprzez socialmedia. Raperzy, którzy wówczas byli dla nas nieosiągalni, otrzymali nagle możliwość dzielenia się z nami swoim codziennym życiem (tym muzycznym, jak i prywatnym) poprzez wrzucanie kilkunasto sekundowych relacji. Tak, tak, wiem – przecież już w 2013 roku facebook był użytkowany przez większość Polaków, jednak nie ukrywajmy – nie dawał on tak wielkich możliwości, jak Instagram czy Snapchat. Aplikacje wymienione wcześniej dały nam nowe, nieznane dotąd możliwości, które jeszcze bardziej wprowadzały nas w zainteresowanie polską nowo-szkolną rewolucją. Niczym gąbka chłonęliśmy te wszystkie hashtagi czy też zdjęcia z koncertów (dzięki Tede), które były najzwyczajniej w świecie czymś nowym w naszym 38-milionowym kraju.
Podsumujmy: 2013-2017 to lata zmian. Choć dla wielu wychowanków starej szkoły mogą być to zmiany na gorsze, ja jako młody słuchacz wspominam je z łezką w oku. Były to czasy, które na pewno zmieniły klimat 80% imprez w Polsce, na których w końcu można było do czegoś potuptać nóżką, zjarać się czy też napić. Przestaliśmy być „100 lat za m…” – byliśmy już tylko 10-15. Otrzymaliśmy wielu wspaniałych artystów i wiele krążków, które pomimo tego, że dziś mają już swoje lata na karku, wciąż mogą bez problemu gościć na naszych odbiornikach.
Dzięki Tede, dzięki Alcomindz, dzięki Queba, dzięki Mobbyn.
Jak wygląda dzisiejszy rap? Inaczej – jaka jest nasza reakcja na obecne premiery?
Tak jak wspomniałem na początku felietonu, rok 2020 był bardzo obfitym, jeśli chodzi o szerokiej maści premiery albumów. Czy był to dobry rok dla hip-hopu? Zdecydowanie tak, jednak czy nasza ekscytacja nowościami jest taka sama, jak kiedyś? Przykro mi to mówić, ale w moim przypadku całkowicie nie.
Przejdźmy do najważniejszego pytania – co jest czynnikiem, który na to wszystko wpływa?
Umówmy się, to nie jest tak, że rap w latach 2013-2017 był jakimś niezbadanym uniwersum, któremu już nikt nie potrafi dorównać. Wręcz przeciwnie. Hip-Hop przez ostatnie 2-3 lata również ewoluował w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Spójrzmy, chociażby na premiery od Taco, Quebonafide, Bedoesa czy Białasa. To nie są albumy napisane w 2 tygodnie na bitach z beatstarsa, z teledyskami za kilka tysięcy na tle bloków czy garaży. To gigantyczne projekty, dopracowane od A do Z, nad którymi całe zespoły ludzi pracowały przez miesiące, a nawet lata. Widać, ile ciężkiej pracy i serca włożyli artyści, by dać słuchaczom album, który zostanie przez nich odpowiednio doceniony. Dlaczego w takim razie żegnamy się z większością albumów zdecydowanie szybciej? Po rozmowie z wieloma osobami kolejnym przykładem, który możemy również wrzucić do naszego worka, jest „przesadna doskonałość”. Jak twierdzą niektórzy, skok jakościowy wpłynął po części również na odbiór i postrzeganie numerów. Kiedyś na dobry klip pozwolić mogli sobie nieliczni. Dziś tak naprawdę na spokojnie możemy przejść się po undergroundzie i znaleźć kilka teledysków, które wcale nie odstają tak jakościowo od mainstreamowych klipów. Dziś moim zdaniem nie chodzi o zaje*isty klip, dzisiaj chodzi o pomysł, zaciekawienie słuchacza, stworzenie czegoś, co pasuje wręcz idealnie do charakteru numeru. Można zrobić teledysk za 10 000 zł i nie siądzie, a można zrobić pomysłową animację za 500 zł i okaże się strzałem w dziesiątkę. Jako współwłaściciel HHNS LABEL nie wyobrażam sobie, żeby „Nie pytaj co brałem” Alana miało klip, zamiast tańczącego dzieciaka, który zapoczątkował nową skórkę w Fortnicie. Drugim czynnikiem jest jakość numerów pod kątem realizatorskim. Dziś większą uwagę przyciąga zwykły mix Kukona z OGRODÓW niż w pełni dobrze dopracowany album, dlaczego? Dlatego, że dzisiejsze nowości są tak samo perfekcyjnie (w określonym oczywiście budżecie dla artysty). Brakuje w tym wszystkim jakiejś niedoskonałości, „zepsutego krzyku”, jakiejś „wady”, którą jednocześnie można przekuć w atut – tak przynajmniej postrzegam twórczość Kukona poprzez OGRODY. Ten „brudny mix” stał się tak naprawdę jego największym atutem, słuchając go na gościnkach zrealizowanych przez najlepszych producentów, czuję jakby, zabrano mu cząstkę jego samego.
Dzisiaj wszystko stało się pospolite. Raperzy, których jeszcze niedawno odkryliśmy, są na scenie już dobre parę lat. To oczywiste, że nie wzbudzają w nas aż takiej ekscytacji jak kiedyś. Dodatkowo, na scenę przez ostatnie 3 lata doszły „tysiące” nowych twarzy, przez co zwiększyła się częstotliwość premier oraz preorderów. Mainstream przywitały kolejne wytwórnie, a cały rynek zaczął tak szybko zapie*dalać, że nie jesteśmy w stanie nad nim nadążyć. Myślałem, że z nadejściem drillu do Polski rozpocznie się kolejna rewolucja, a my odżyjemy na nowo, jednak sam drill tak jak szybko się pojawił, tak szybko się znudził (aczkolwiek wierzę, że Miszel Traper to zmieni, dawno nie słyszałem takiego kocura).
Dzisiejszy „przeciętny słuchacz” nie jest w stanie chodzić do pracy, szkoły, żyć swoim życiem i jednocześnie znać ksywę 5. rapera, który został ogłoszony na 6. w tym tygodniu preorderze albumu artysty rapującego od 2 lat. Każdy z nas ma swoje życie, a dla wielu rap to tylko dodatek do umilenia sobie drogi autem czy też potuptania nóżką na piątkowym melanżu. Nawet ja, siedząc w tej kulturze od lat, nie jestem w stanie nadążyć za wszystkimi premierami, akcjami promocyjnymi, zapowiedziami, teledyskami. Bywają miesiące, kiedy jest tyle nowości, że niektóre mainstreamowe albumy sprawdzam dopiero przypadkiem za kilka tygodni – i to czysto edukacyjnie, bez żadnej wczuty, bardziej by się osłuchać, niż posłuchać.
Zauważyłem również tendencję spadkową, jeśli chodzi o spójność jakości materiału w niektórych albumach. Marketingowo są czymś, za co mogę oddać pokłon artyście, jednak czy jestem w stanie zagwarantować, że przesłucham 12 numerów z płyty z taką samą ekscytacją? Niekoniecznie. Od ostatniego roku najwięcej numerów z jednego albumu przesłuchałem po premierze „H8ME”, „100 dni do matury” i „OIO”. Swoją drogą OIO to najlepsze, co mogło przytrafić nam się w tym roku. O ile na początku nie byłem przekonany, że może to zrobić jakiś wielki szał na polskiej scenie, tak po premierze ich płyty zdecydowanie cofam moje słowa. OIO to zbawiciele 2021 roku, którzy wywołali u mnie te same emocje, jak w poprzednich latach. Świeżość, pomysłowość, flow, vibe, kontakt z fanami, marketing, Oki wyglądający jak jeż – To właśnie OIO stworzyło album na lata, nie na lato.
Chłopaki, za utworzenie tej grupy należy wam się dożywotni szacunek. Tak jak Mata zbawił nas w 2020 roku swoim „100 dni do matury” tak sukcesywnie jego drogę przejęło w tym roku OIO. Można? A można jak najbardziej, jeszcze jak.
Kończąc ten monolog, sam tak naprawdę nie jestem w stanie znaleźć złotego środka, jak temu wszystkiemu zaradzić. Jeśli dojdzie do jakichkolwiek zmian w naszym postrzeganiu nowości, będą to zmiany powstałe naturalnie – być może już wkrótce pojawią się kolejni zwariowani raperzy jak Mata czy szalone grupy jak OIO, którzy tchną w nas ponowną zajawkę, dyskusję (tę pozytywną, jak i negatywną) i rozpoczną kolejną rewolucję w polskim przemyśle muzycznym. Mamy mnóstwo świetnych artystów, którzy jeszcze wrócą do nas z takim projektem i zapoczątkują na nowo kilkuletnią przygodę z albumami na playliście.
Wierzę w to.
Mysle żółwiku że po prostu już jesteś dorosły. Ja za gówniarza też męczyłem po kilka lat ten sam album. Potem przesłuchałem i dwa tyg później mi sie nudził
Według mnie polski rap 2018 to był piękny rok dla polskiej muzyki